Pomijając kwestie savoir vivre’u, nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem że, ludzie, którzy soczyste przekleństwa traktują jako jeden z przejawów własnej ekspresji, są dużo bardziej zrelaksowani i zdystansowani niż ci, którzy trzymają język na uwięzi. Dlaczego tak jest? Badania wskazują, że przekleństwa stanowią źródłosłów wszystkich współczesnych języków. Jak to się ma do tego, że przeklinamy?

Naukowcy dowodzą, że przeklinanie nie tylko pozwala rozładować negatywne emocje przynosząc natychmiastową, głęboką ulgę. Prawda jest taka, że głośne wypowiadanie niecenzuralnych słów w ślad za swymi emocjami powoduje także wzrost poziomu endorfin, a więc w efekcie daje uczucie porównywalne z tym, jakie mamy po zjedzeniu kostki czekolady.

Nie mówimy oczywiście o potoku bluźnierstw wypływającym niekontrolowanie z naszych ust; tak jak w dbałości o poprawność językową czy komunikatywność, tak też w kwestii przeklinania warto pamiętać o szeroko pojętej normie.

Jeśli wciąż nie jesteście przekonani dodamy, że według badań ci którzy od czasu do czasu potrafią sobie pofolgować na poziomie języka, mają wyższy próg bólu i zdolność kreowania wokół siebie zdrowszej i bardziej twórczej atmosfery. Są też bardziej cenionymi pracownikami, a ci na kierowniczych stanowiskach cieszą się wśród podwładnych większym posłuchem i  autorytetem. Przekleństwa wzmacniają przekaz i sprawiają, że ten na dłużej zapada w pamięć.

Zgodzicie się, że czasem nie ma innej drogi, by nazwać rzecz po imieniu?