Anna Jastrzębska: Jak wiadomo, w Polsce mamy 38 mln ekspertów, którzy znają odpowiedzi na wszystkie kluczowe dla ludzkości pytania. Pytam w imieniu tych, którzy mają wątpliwości: co tak właściwie dzieje się na granicy Białorusi z Polską, czyli jednocześnie Unią Europejską?

Jonasz Jasnorzewski: Migranci cały czas szturmują granicę i próbują się przedostać do Polski. Po tym, jak Łukaszenka zabrał migrantów z przejścia w Kuźnicy, mogło się wydawać, że sytuacja się minimalnie uspokoi. Ale chyba nic z tego.

Dlaczego Łukaszenka wycofał migrantów z Kuźnicy?

To jest dobre pytanie. Może przestraszył się naszej groźby, że zamkniemy towarowe przejście kolejowe w Kuźnicy? Ale trudno powiedzieć, czy to nie jest zwykłe uśpienie czujności - po to, by za jakiś czas z zaskoczenia uderzyć w Polskę po raz kolejny albo przywalić w inną granicę, łotewską albo litewską, którą Białorusini próbowali szturmować już w lipcu.

Zresztą groźba zamknięcia przejścia w Kuźnicy to jeszcze nie jest opcja atomowa. Taką byłoby zablokowanie przejścia kolejowego, zdecydowanie ważniejszego, w Małaszewiczach. Tam znajduje się terminal przeładunkowy, gdzie m.in. trafiają pociągi, które jadą z Chin przez Białoruś, czyli tzw. Nowym Jedwabnym Szlakiem. Gdybyśmy więc zagrozili Białorusi zamknięciem tego przejścia, to z pewnością Chińczycy srogo by się zdenerwowali, a sytuacja dla Białorusinów stałaby się nieciekawa.

Ale tego nie zrobiliśmy.

Nie, bo wtedy sami strzelilibyśmy sobie w kolano: my też na tym terminalu sporo kasy zarabiamy. Natomiast zagroziliśmy zamknięciem przejścia w Kuźnicy i dzień po tym tamtejsze obozowisko zaczęło się zawijać.

Zobacz także:

Polskie groźby takie efektywne?

Niewykluczone. Choć możliwe, że większy wpływ na rozwój sytuacji miały rozmowy telefoniczne Merkel z Łukaszenką i Macrona z Putinem, które odbyły się w zeszłym tygodniu, niż nasze polskie pohukiwania. Ale trzeba przyznać, że fakt, że nie daliśmy się złamać, tylko twardo staliśmy na granicy, pewnie też zrobił swoje. Dzięki temu wzięliśmy Łukaszenkę na przetrzymanie i daliśmy mu sygnał, że nie będzie tak łatwo, jak myślał.

Co podczas tych rozmów z Łukaszenką i Putinem zostało ustalone?

O żadnych konkretach formalnie nie wiadomo. Putin – choć Rosja oficjalnie nie macza palców w tym kryzysie – dobrotliwie przyznał rację Macronowi, że potrzebna jest „deeskalacja”.

A Łukaszenka?

Łukaszenka, którego Zachód od ostatnich sfałszowanych wyborów nie uznaje za prezydenta i nie chce z nim rozmawiać, wreszcie zmusił europejskich polityków, by zaczęli z nim rozmawiać. Choć nikt nie tytułuje go prezydentem, tylko panem Łukaszenką, ma to, czego chciał: rozmawiają z nim.

Rozmawiają z Łukaszenką, bo ściągnął na granicę kilka tysięcy migrantów?

Nie. Rozmawiają z nim, bo jego możliwości ściągania migrantów z Azji Środkowej i Afryki są nieskończone.

No dobrze, a teraz poproszę o wyjaśnienie dla tych, którzy kilka ostatnich miesięcy przesiedzieli pod kamieniem: jak to wszystko w ogóle się zaczęło?

Kilka miesięcy temu Białoruś zniosła obowiązek wizowy m.in. dla Pakistanu, Iranu, Jemenu, właściwie całej Azji Środkowej oraz różnych krajów afrykańskich. A w kanałach społecznościowych pojawiły się oferty: chcesz do Europy? Zapraszamy na Białoruś, przerzucimy cię przez granicę z Unią Europejską i wkrótce będziesz wiódł piękne życie w Niemczech.

Zaczęto z tamtych rejonów ściągać samoloty z migrantami – to działo się już w lipcu, kiedy Białorusini próbowali zorganizować przerzuty cudzoziemców na Litwę. Litwie udało się kanałami dyplomatycznymi na chwilę zablokować te transporty. Nasza dyplomacja też próbowała coś takiego robić, ale zabrała się do tego trochę za późno…

I co było potem?

Potem zaczął się starannie wyreżyserowany przez Łukaszenkę spektakl. Chyba wszyscy wiedzą, że ci migranci nagle się nie zorganizowali i nie ruszyli wielkim pochodem w kierunku polskiej granicy, tylko byli na tę granicę zwożeni. Następnie Białorusini – w przeciwieństwie do Polaków – wpuścili na granicę dziennikarzy (wiadomo, wyselekcjonowanych, którym udzielono zgody), a obrazki, które im pokazywano, były dość starannie przemyślane. Na przyjazd dziennikarzy porządkowano obozowiska,  zwożono jedzenie dla migrantów, wszystko po to, żeby pokazać, jak to Baćka się o nich troszczy. Nie to co Polacy, którzy skazują ich na śmierć głodową i wyziębienie.  Zresztą to, że na zdjęciach przy płocie żyletkowym stały kobiety z dziećmi, też nie było kwestią przypadku…

Znów zapytam jak człowiek, który właśnie opuścił swoją kryjówkę pod kamieniem: po co to wszystko?

To kolejne pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Ani Białoruś, ani Rosja oficjalnie nie wyartykułowały przecież swoich roszczeń. Raz, rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow podczas konferencji w Moskwie z udziałem watykańskiego dyplomaty abp. Paula Gallaghera zasugerował, że UE mogłaby płacić Białorusi za nieprzepuszczanie migrantów tak, jak w 2016 r. zobowiązała się  płacić Turcji. To jednoznacznie zostało odebranie jako sugestia zapłacenia pewnego rodzaju okupu. Pamiętajmy też, że postawienie muru na granicy Unii Europejskiej wcale nie musi być problemem dla Łukaszenki. Wręcz przeciwnie, może być mu na rękę, bo jeszcze bardziej wyizoluje Białoruś z Europy.

Oczywiście Łukaszenka chce także przymusić UE do zniesienia sankcji, które są na nią nakładane od października 2020 r. w wyniku sfałszowanych wyborów i represjonowania obywateli.

Rosja niby nie odgrywa tu żadnej roli, ale wiadomo, że odgrywa?

Nie ma pewności, że to Rosja zainspirowała kryzys migracyjny. Choć wiadomo, że wszystko to musi się dziać za przyzwoleniem Putina, inaczej Łukaszenka na podobną akcję by się nie porwał. Na pewno jednak wszystko, co dzieli Europę, cieszy Putina. To może być dla niego zwykła guilty pleasure: patrzeć, jak zamiast zajmować się szalejącą inflacją, pandemią, musimy zajmować się kryzysem na granicy.

Poza tym Putin może teraz pokazać całemu światu: w tej Unii Europejskiej to sami hipokryci. Tyle mówią o wartościach humanitarnych, zarzucają mi łamanie praw człowieka, a kiedy kobiety z dziećmi zamarzają na ich granicy, traktują je gazem i przepychają za zasieki. Oczywiście gdybyśmy wpuścili do siebie tych wszystkich migrantów, Putin też miałby powód do radości. No bo taka silna ta Europa, a jak przychodzi co do czego, to nie są w stanie sobie poradzić z paroma tysiącami głodnych  ludzi.

W tak zwanym międzyczasie napinają się stosunki Rosji z Ukrainą….

No oczywiście. Putina denerwuje to, że nie ma bezpośredniego połączenia Krymu z Rosją. W tym scenariuszu, wykorzystując zagrożenie na swojej zachodniej flance, jako dzielny obrońca ludzi i pokoju, Putin mógłby wysłać czołgi pod granicę ukraińską. A po chwili czołgi mogłyby się znaleźć w Donbasie, bo Rosji bardzo by się przydał ten pas Ukrainy. Wszystko to pod nieuwagę Europy, która jest zajęta tym, co się dzieje na granicy.

Cała ta sytuacja stanowi realne zagrożenie dla Polski? Innymi słowy: bać się czy nie trzeba?

Po raz pierwszy od 30 lat mamy realne zagrożenie na granicy. Jest ona zagrożona fizycznie. Choć o na określenie tego, co dzieje się na pograniczu polsko-białoruskim używa się terminu „wojna hybrydowa”, to jednak, jeśli sytuacja nie przyjmie jakiegoś dramatycznego zwrotu, to raczej traktowałbym ją jako poważny, ale bardziej jednak incydent czy kryzys, niż wojnę. Natomiast  dziś nie wiemy, jak sytuacja dalej się potoczy. Najpierw Białorusini zmusili nas do budowy zasieków. Teraz zmuszają nas do budowy muru na granicy. To są poważne działania, które kosztują kupę kasy. Jesteśmy osłabieni po pandemii, nadrukowaliśmy pieniędzy, mamy ogromną inflację, a teraz dojdzie nam kolejny, i to niemały  wydatek, bo budowa tego muru ma pochłonąć 1 mld 615 mln zł. Natomiast raczej nikt w tym momencie nie przewiduje rosyjskich czołgów w Polsce, tym bardziej, że konsekwentnie stawiamy opór. Może trochę kulawo, ale jakoś sobie radzimy.

Szkoda, że w tym wszystkim zapominamy o ludziach, którzy teraz koczują na granicy w potwornych warunkach. Bez cienia wątpliwości: mogliśmy ich lepiej potraktować. Wpuszczenie na stałe do strefy stanu wyjątkowego służb medycznych i pomocy humanitarnej to pierwsza rzecz, która przychodzi do głowy.

Jasne, z pewnością wiele rzeczy można było zrobić lepiej. Chociażby tych ludzi, którym udało się już przedostać na naszą stronę, przyjąć, umieścić w ośrodkach dla uchodźców, zweryfikować, zapewnić im ludzkie warunki. A nie przepychać z powrotem za granicę.

Na pewno jednak nie mogliśmy skapitulować, posłuchać niektórych aktywistów czy organizacji pozarządowych i wpuścić wszystkich tych migrantów do Polski. Wtedy to były jasny znak dla Putina, ze naszą granicę każdy jest w stanie przekroczyć. Poza tym, jak już wspomniałem, możliwości ściągania migrantów z Azji Środkowej i Afryki są nieskończone. Gdyby kwestia dotyczyła tych kilku tysięcy osób i byłaby to grupa zamknięta, dla Polski nie byłoby problemem przyjęcie ich. To byłoby znacznie tańsze, niż budowanie muru na granicy. Ale wpuszczenie ich pokazałoby, że nie mamy żadnych możliwości obronnych, można nas zaszantażować i skapitulujemy.