Bohaterki z papieru, aktorki z drewna, dialogi z Patryka Vegi, montaż z... Mogę długo wymieniać słabe punkty „Dziewczyn z Dubaju”. Mogę nawet napisać, że to film gorszy niż najgorszy seks. I dodać, że miałabym więcej szacunku do tej produkcji, gdyby była zwykłym pornosem, bez aspiracji do pełnometrażowej fabuły i bez ściemy, że ktoś tu nam opowiada wartościową historię. Otóż, nikt tu niczego wartościowego nie opowiada, a ten film nie powinien się wydarzyć. I to wcale nie dlatego, że jest zły, bo złe kino niech sobie powstaje na zdrowie i cieszy fanów tego typu rozrywek. „Dziewczyny z Dubaju” to przede wszystkim film potwornie szkodliwy.

Afera dubajska, czyli historia podwójnych standardów

Scenariusz korzysta z książki o tzw. aferze dubajskiej. Przypomnę: w 2014 r. pojawiły się pierwsze doniesienia o młodych Polkach, w tym celebrytkach, tłumnie wyjeżdżających do Dubaju, by tam świadczyć płatne usługi seksualne arabskim książętom, szejkom i ich bogatym kolegom. Podobno klientami dziewczyn z Dubaju byli również prominentni polscy biznesmeni i politycy. Podobno, bo o nich mówiono niewiele, za to na publiczny lincz były narażane kobiety, które wyjeżdżały. Aresztowano też sutenerki, które takie wyjazdy organizowały. Książkę Piotra Krysiaka wydaną w 2018 roku sprzedawano jako kontrowersyjny, sensacyjny reportaż. Dziennikarz śledczy zdobywa informacje o kulisach pracy seksualnej. Wow. Największą sensacją w tamtej historii było to, że na luksusowym jachcie uprawiano seks, za który ktoś zapłacił. To nie tzw. afera dubajska była skandalem. Skandalem były reakcje na nią, bo pokazywały, że wciąż żyjemy w kulturze przeżartej podwójną moralnością, gdzie kobietom odmawia się prawa do dowolnego korzystania ze swojej seksualności.

W podobnym tonie, w jakim zapowiadano premierę książki, opowiada się dziś o filmie. Tylko że tym razem szumnym zapowiedziom można wierzyć. „Oparte na prawdziwych wydarzeniach >>Dziewczyny z Dubaju<< zdemaskują hipokryzję polskiego show biznesu” – czytam w informacji prasowej. To prawda, „Dziewczyny z Dubaju” demaskują hipokryzję polskiego show biznesu. Tyle że tymi zdemaskowanymi hipokrytkami wcale nie są aktorki, piosenkarki czy modelki, które uprawiały seks za pieniądze. Największą hipokrytką jest tu Doda, współproducentka filmu.

W dodatku, żeby zdemaskować hipokryzję Dody, nie potrzeba żadnych zaawansowanych technik śledczych. Choć trzeba się zmęczyć – obejrzeć film, przeczytać czy posłuchać rozmów z Rabczewską, w których ta wypowiada się o pracy seksualnej. W skrócie: Doda uważa, że osoby, które pracują seksualnie, powinny się tego wstydzić, że pracownice i pracownicy seksualni to ludzie uzależnieni od narkotyków, środków nasennych, pogrążeni w kryzysach psychicznych i że „promowanie prostytucji pod hasłami feminizmu to bullshit, wie o tym każda mądra feministka”. Najwyraźniej nie jestem mądrą feministką, ale szczęśliwie starcza mi rozumku, żeby zobaczyć, jak okrutnie stygmatyzujące są wypowiedzi Rabczewskiej. Smutne, że wierzy w to, co mówi, choć pewnie wierzy w to, co mówi, bo jest – jak wiele osób w Polsce – ofiarą wychowania bez dostępu do rzetelnej, równościowej edukacji seksualnej (nie usprawiedliwiam tego, że nie douczyła się w dorosłym życiu).

Stygmatyzacja pracy seksualnej i slut-shaming

A jeszcze smutniejsze jest, że Doda wypowiada się tak stygmatyzująco o pracy seksualnej, absolutnie świadoma swoich zasięgów. Jest w stanie wyobrazić sobie, do jak wielu osób dotrze jej wypowiedź. Jest w stanie wyobrazić sobie, jak wiele osób zobaczy wyprodukowany przez nią film. W „Dziewczynach z Dubaju”, podobnie jak w wypowiedziach Dody praca seksualna nie jest wyborem, świadomym, odpowiedzialnym i satysfakcjonującym. Pracy seksualnej się nie wybiera, na pracę seksualną jest się skazaną – dotyczy to zwłaszcza młodych dziewczyn z małych miast. To film, który dzieli kobiety na przebiegłe, wyrachowane manipulantki i naiwne kretynki, które można zwabić byle podstępem, a świat sexworkingu pokazuje jako patologię. Nikt się tu nie pochyla na brutalnym gwałtem, którym zostaje ukarana jedna z bohaterek. Przemoc jest przecież wpisana w ryzyko tego zawodu, prawda?

Dlaczego napisałam, że Doda w kilka godzin zniszczyła lata pracy aktywistek i aktywistów? Bo głosy osób postulujących dekryminalizację i destygmatyzację pracy seksualnej rzadko przebijają się do mainstreamu, a Doda mówi z jego ścisłego centrum. Bo ich wysiłki, by zmieniać język, którym opowiadamy o sexworkingu, by przywracać podmiotowość pracownicom i pracownikom seksualnym przynoszą efekty, ale pewnie trzeba jeszcze wielu lat mozolnej, konsekwentnej harówy, by osoby pracujące seksualnie mogły cieszyć się pełnią praw i być mniej narażone na przemoc. Nie mówię, że praca seksualna nie wygląda tak jak w „Dziewczynach z Dubaju”, bo pewnie wielokrotnie właśnie tak wygląda. Mówię, że tak wyglądać nie powinna. Slut-shaming uprawiany przez Dodę w filmie i wywiadach zmiany nie zatrzyma, ale może dać wielu osobom mylne przekonanie, że żadna zmiana nie jest ani możliwa, ani tym bardziej potrzebna. Bo przecież seks za kasę to wstyd. Nie, takie filmy to wstyd.

Hipokryzja Dody jest tu dość oczywista. Ważnym fundamentem, na którym budowała karierę w branży muzycznej, był wizerunek. Stylizacje sceniczne, teledyski, sesje zdjęciowe. Wszystko ekstremalnie seksualizowane. Jej ciało, jej sprawa, wiadomo. Tylko trochę głupio przyganiać innym, w dodatku z przekonaniem o własnej moralnej wyższości, gdy samej używa się ciała, by zdobywać pieniądze i sławę. Zresztą całkiem niedawno Doda zaczęła dosłownie sprzedawać swoje ciało. W kawałkach. W formie tokenów NFT. Powtórzę: Doda, która uważa, że praca seksualna to wstyd i wyprodukowała o tym film, sprzedaje swoje ciało. O lepszą puentę trudno nawet w kinie. Zwłaszcza jeśli pójdziecie na „Dziewczyny z Dubaju”.

Zobacz także: