Na początek kilka faktów. Najnowsze dzieło 84-letniego twórcy z Łodzi stanowi współczesną odpowiedź na francuski klasyk z 1966 roku „Na los szczęścia, Baltazarze” Roberta Bressona. Produkcja z Sandrą Drzymalską, Mateuszem Kościukiewiczem i Isabelle Huppert jest niezwykłym filmem drogi z nie-ludzkim bohaterem pierwszoplanowym. Opowieść o osiołku IO przedstawia – jak głoszą oficjalne opisy –  „panoptikum ludzkich zachowań wobec bezbronnego zwierzęcia, sugestywny obraz relacji społecznych i przemian kulturowych zachodzących we współczesnym świecie”. 

Być może jakąś nieśmiałą zapowiedź tych zmian stanowi fakt, że w napisach końcowych „IO” wymieniono wszystkie osiołki (a w zasadzie oślice), które zagrały tytułowego bohatera. Tako, Hola, Marietta, Piccolino, Ettore, Difficilia, Rocco i Mela wykonały kawał świetnej roboty (należy im się uznanie, bo pod względem aktorskim okazały się bezbłędne). Jednak sam film, który podbił serca jury w Cannes, wcale nie stawia optymistycznej diagnozy.

„IO” – Jerzy Skolimowski 

Podejmując próbę, której w „IO” podjął w się Jerzy Skolimowski (oddania podmiotowości zwierzętom i opowiedzenia o cierpieniu, na które człowiek skazuje swoich „braci mniejszych”), można było łatwo popaść w infantylizm, egzaltację, śmieszność. Tymczasem reżyserowi udało się zachować klarowność przekazu, opowiedzieć o tragicznym losie zwierząt ze spokojem, bez zacietrzewienia. Przy niebywałej wrażliwości i empatii, w tym absolutnie zachwycającym wizualnie traktacie twórca pokazuje jasno, że szowinizm gatunkowy, w którym funkcjonujemy, ma się doskonale.

Już w latach 70.  australijski etyk Peter Singer w swoim „Wyzwoleniu zwierząt” dowodził – posługując się racjonalną argumentacją – że podobnie jak  rasistowskie i seksistowskie zapędy pozwoliły na dyskryminację mniejszości i kobiet, tak szowinizm gatunkowy pozwolił „nadać” zwierzętom podrzędny wobec ludzi status. W konsekwencji tego – traktować je nie jako osobne, zdolne do odczuwania jednostki, ale jako przedmioty i środki służące zaspokajaniu naszych zachcianek czy potrzeb.

Teraz Jerzy Skolimowski zamknął wszystkie te rozważania w przepięknie poprowadzonej i poruszającej na wskroś opowieści filmowej. Groza miesza się tu z łagodnością, powaga z cudownym poczuciem humoru.

„IO”, czyli horror istnienia zwierzęcia

Patrząc na głównego bohatera, ma się czasem wrażenie, że jest po prostu kpiną losu. Niewyględny, z przykrótkimi nogami, drepczący śmiesznie i bez gracji. Gdzie mu tam do pięknych, muskularnych koni o onieśmielających sylwetkach? (Bardzo świetna, swoją drogą, trawestacja słynnego Orwellowskiego twierdzenia, o tym, że wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze). Tymczasem w oczach IO odbija się cały horror istnienia. Widać w nich strach, tęsknotę, smutek, napięcie, inteligencję (nie wiem, czy wiecie, że osły to ultrainteligentne stworzenia).

Doskonała tu robota Michała Dymka, którego oko obiektywu jest tak blisko zwierzęcia, jak to tylko możliwe. Świat oglądany z tej perspektywy jest tajemnicą, zagadką, której nie ma potrzeby rozwiązać, bywa też niezrozumiałym koszmarem rządzonym przez przypadek. W szerokim planie natomiast kamera nabiera rozmachu, pozwala sobie na brawurę, nie boi się ekscesów. I choć nie wiem, jak banalnie by to nie brzmiało, serio  pogłębia wrażliwość na osoby nie-ludzkie i naprawdę przyczynia się do zmiany postrzegania świata.