Z ostatnich kilku lat znamy wiele przypadków takich wycieków. Najgłośniejsze z nich dotyczyły przede wszystkim Facebooka i firmy zajmującej się doradztwem politycznym Cambridge Analytica, która weszła w posiadanie informacji o milionach użytkowniczek i użytkowników platformy. Następnie nielegalnie wykorzystała je do targetowania kampanii wyborczej w Stanach Zjednoczonych, promując Donalda Trumpa. Były także przypadki upublicznienia informacji klientów banków czy stron erotycznych. I będzie ich coraz więcej. Jak ostrzegają eksperci, to, że wiele serwisów społecznościowych jest darmowych, to ułuda. Może nie płacimy za korzystanie z nich realnymi pieniędzmi, ale dajemy ich właścicielom coś cenniejszego – wiedzę. Każdy użytkownik jest towarem, który można sprzedać w postaci danych firmom, które chcą skierować reklamę do konkretnej grupy ludzi. I często niewiele można na to poradzić, a co gorsza – nie mamy pewności, co tak naprawdę dzieje się z pozyskanymi danymi. Nie inaczej jest w przypadku aplikacji randkowych.

Co wiedzą o swoich użytkownikach aplikacje randkowe?

Zacznijmy od początku. Zakładasz konto, dodajesz kilka informacji o sobie, takich jak imię, lokalizacja, wiek czy płeć. W opisie krótko tłumaczysz czego szukasz albo jaką osobą jesteś. I na koniec wgrywasz zdjęcia. Do tego zaznaczasz preferencje i zaczynasz korzystać z apki.

Wydawałoby się, że to w sumie niewiele, ale już na tej podstawie można wywnioskować, co lubisz (zwierzęta lub podróże), jak spędzasz czas wolny, czasem nawet gdzie pracujesz (selfie w kitlu lekarskim) i jakiej relacji poszukujesz.

Aplikacje, których twórcy mają ambicję dopasowywać do siebie ludzi względem ich zainteresowań, budują profile użytkowników i użytkowniczek w oparciu o informacje, które ci sami dostarczą albo które aplikacja na ich temat wywnioskuje na bazie ich zachowania – mówi Karolina Iwańska z Fundacji Panoptykon.

Na stronie Tindera możemy przeczytać, że to, co wpływa na nasze matche, to po prostu... nasza aktywność. Algorytm analizuje nasze zachowanie, np. to, kogo przesuwamy w lewo a kogo w prawo, sprawdza nasze preferencje i lokalizację. Ale także priorytetyzuje profile aktywnie działające, to one będą nam się wyświetlać w pierwszej kolejności. Kilka lat temu Tinder korzystał z tzw. wskaźnika Elo Score, który oceniał użytkowników pod względem atrakcyjności. Robił to na podstawie tego, ile osób dawało konkretnemu profilowi swipe w prawo a ile w lewo. Doprowadziło to do tego, że osoby uznane za pożądane („hot”, „dobre partie”) wyświetlały się tylko równie atrakcyjnym osobom. Finalnie firma zrezygnowała z tego pod wpływem nacisku ze strony mediów i użytkowników, ale wciąż grupuje nas według swoich własnych reguł.

Dane pozyskiwane z aplikacji randkowych mogą bowiem wpływać na to, jakie oferty pracy pokazują się nam na LinkedIn, jakie reklamy są nam wyświetlane w internecie, ale także jakie okazje, zniżki, ubezpieczenia są nam proponowane. Istniały w przeszłości udokumentowane sytuacje, w których platformy społecznościowe wzajemnie wymieniały się naszymi danymi. To trochę tak, jakby ktoś przejrzał bez pytania nasz telefon lub za starych czasów pamiętnik, gdzie trzymamy rzeczy, o których inni nie wiedzą i takie, których wcale nie chcemy światu pokazywać, i podał je dalej. Niestety algorytmy uczą się szybciej niż ludzie i wiedzą o nas więcej niż my sami odzierając nas z prywatności.

Można spytać, co w tym złego, że zobaczę reklamę w aplikacji. Nic, gdyby nie to, że takie reklamy zazwyczaj dopasowywane są w oparciu o nasze indywidualne profile reklamowe, często wykorzystują nasze słabości i w ten sposób manipulują naszymi decyzjami, czy dotyczą one wyborów prezydenckich, czy kupna butów. A co, jeśli dopasowana reklama zakładów bukmacherskich online atakuje osobę zmagającą się z uzależnieniem od hazardu? – słusznie zauważa Anna Obem z Fundacji Panoptykon.

W 2017 „The Guardian” opublikował artykuł, w którym dziennikarka Judith Duportail opisała, co stało się, gdy poprosiła Tindera o wysłanie jej wszystkich zebranych o niej danych. W odpowiedzi dostała 800 stron (!) dokumentów, a przecież aplikacji dajemy tylko imię, odległość poszukiwań czy preferencje płci. To co otrzymała Duportail daleko wykraczało więc poza podstawowe informacje. Z dokumentów dowiedziała się m.in. że Tinder doskonale wie, co polubiła na Facebooku, ile ma tam znajomych, że posiada on informacje dotyczące jej zdjęć na Instagramie. Wie również, jaki jest średni wiek mężczyzn, którymi się interesuje. Zebrano także lokalizacje, w których bywa, fakty o jej edukacji, pracy, ale też zainteresowania, co lubi jeść, jakiej muzyki słuchać. Dodatkowo algorytm Tindera potrafi wywnioskować, z kim najchętniej piszemy i matchujemy się (np. z osobami jakiej rasy), a także jakie konkretnie profile interesują się nami.

Polityka prywatności aplikacji mówi, że dane mogą być wykorzystywane do targetowania reklam. Ale czy rzeczywiście wszystkie zbierane informacje są potrzebne? Przedstawiciele Tindera zapewniają, że ucząc się na naszych zachowaniach, aplikacja może dostarczać jak najlepsze doświadczenia zarówno nam, jak i osobom podobnym do nas.

Zobacz także:

Czemu jeszcze służą dane? Zależy od tego, jaki model biznesowy ma dana aplikacja, mówi Karolina Iwańska. „W 2018 r. wyszło na jaw, że aplikacja Grindr przekazuje internetowym brokerom danych i reklamodawcom informacje o tym, czy ktoś jest nosicielem HIV, czy nie. W 2020 r. Norweska Rada Konsumentów opublikowała raport, w którym kompleksowo opisała, jak ta i inne „darmowe” aplikacje randkowe (Tinder i OkCupid) dzielą się danymi z pośrednikami reklamowymi. Złożyła też skargę na Grindra i wygrała: norweski urząd ds. ochrony danych nałożył na firmę prawie 10 mln euro kary za to, że bez zgody użytkowników wykorzystuje ich wrażliwe dane o orientacji seksualnej do personalizowania reklam”.

Informacje te dostały się w ręce dwóch firm zewnętrznych pracujących nad oprogramowaniem aplikacji. Przedstawiciele Grindra zapewnili, że przekazali je pod rygorem poufności oraz, że jeśli użytkownik decyduje się umieścić takie dane w swoim profilu, to automatycznie stają się one w jakiś sposób publiczne. To prawda – użytkownicy mają opcję dodania takich szczegółów, ale nikt z nich nie wyraża przy tym zgody na wykorzystywanie i podawanie ich dalej. Szczególnie, że aplikacja dedykowana jest społeczności LGBTQ, która i tak w codziennym życiu spotyka się często z napiętnowaniem i dyskryminacją, a nawet przy teoretycznym zachowaniu anonimowości istnieją obawy, że po adresie e-mail i lokalizacji taka osoba może zostać zidentyfikowana.

To niestety nie jest odosobniony przypadek. „W 2017 r. duńscy badacze opublikowali, bez zanonimizowania, zdjęcia, pseudonimy i informacje o preferencjach związkowych i seksualnych 70 tys. użytkowników i użytkowniczek aplikacji OkCupid. Można sobie wyobrazić, jak tragiczny w skutkach był wyciek danych z aplikacji randkowej dla osób nieheteronormatywnych w kraju, gdzie związki homoseksualne są zakazane”, dodaje Anna Obem.

Do tego dochodzi kwestia wszystkich tych szczegółów z naszego życia, które zawieramy w konwersacjach. Mogą to być niecodzienne preferencje i fantazje seksualne czy nagie zdjęcia lub nagrania. A w ostatnich latach coraz częściej zdarza się, że to właśnie one wyciekają bez naszej wiedzy i zgody. Zanim więc wyślemy coś drugiej osobie, warto zastanowić się, jakbyśmy zareagowali, gdyby ujrzało to światło dzienne? Jak mówi znane powiedzenie: „przezorny zawsze ubezpieczony”. Warto mieć to w pamięci, szczególnie do momentu, kiedy wielkie firmy technologiczne nie zaczną być ściślej kontrolowane pod względem bezpieczeństwa ich użytkowników. Bo dopóki nie widzimy skali, ciężko nam wyobrazić sobie, że te wszystkie informacje o nas samych podajemy jak na tacy, w dodatku za darmo, bez naszej wiedzy oraz zgody.