Twórczyni bijących rekordy popularności podcastów wraca do swoich korzeni, czyli słowa pisanego. Nie wszyscy bowiem wiedzą, że Justyna Mazur zaczynała swoją przygodę w sieci od prowadzenia poczytnego i nagradzanego bloga. W swoim pisarskim debiucie autorka rozlicza się z najtrudniejszymi momentami w swoim dotychczasowym życiu. Zerwane więzi przyjacielskie, śmierć ukochanego ojca, kryzys wiary, problemy finansowe, toksyczny związek... Każda z opisanych w „Małych końcach świata” sytuacji nie była jednak wyłącznie bolesnym doświadczeniem. Lektura tej książki to bardzo emocjonalne, ale niezwykle oczyszczające przeżycie.

Recenzja Weroniki

„Małe końce świata” to coś więcej niż książka. W tej pięknej okładce Justyna Mazur zawarła dziesięć historii ze swojego życia, które bez wahania można określić mianem terapeutycznego monologu. Na kartach „Małych końców świata” można znaleźć nie tylko autorkę, ale często i siebie. Swoje problemy ubrane w słowa innej osoby. Wówczas stają się one bardziej zrozumiałe, dostępne. Można poczuć, że nie jesteśmy same. Że nie tylko my przeżyłyśmy wiele – wiele związków, znajomości, przyjaźni, strat i upadków. Ta książka daje nadzieję młodym osobom, znajdującym się na niepewnych etapach swojego życia. Daje spokój tym, którzy przeszli przez podobne sytuacje. Daje zrozumienie i wyciąga pomocną rękę.

Niekiedy „Małe końce świata” napisane są nieco chaotycznie. Trzeba wrócić pamięcią do poprzednich stron, zatrzymać się na chwilę by ułożyć wszystkie wydarzenia na osi czasu, jednak warto. Bo czy nasze życie nie jest czasem również pomieszane i poplątane? Czy nie tak opowiadamy o swoich przeżyciach przyjaciółkom? Ta książka to właśnie swojego rodzaju opowieść kierowana do nowej przyjaciółki. To dziesięć spotkań na kawę i ciastko pełnych emocjonujących, acz przyziemnych historii, które mogą spotkać każdego z nas.

Przy „Małych końcach świata” można nie raz zapłakać, ale i się uśmiechnąć. Przezywać ciężkie chwile, ale i cieszyć się z małych zwycięstw bohaterki, jej kroków naprzód i pozytywnych zmian. To podróż pod stromą górę z pięknym widokiem na szczycie, ukazującym jak ważne jest zrozumienie siebie i wyciągnięcie lekcji z tego, co zaserwowało nam życie. Po drodze dowiadujemy się ile może dać terapia i praca nad sobą, a także wsparcie najbliższych osób. Z ręką na sercu polecam każdemu, kto wkroczył już w dorosłość, którą nie zawsze możemy jednak zdefiniować tylko wiekiem.

Recenzja Haliny

Zacznę od części wizualnej – twarda oprawa, ilustracje w środku, stylistycznie 10/10.

Treść – trudna.  Jest to bardzo osobista i emocjonalna autobiografia.

Zobacz także:

„Koniec świata” – to dla autorki sytuacje w jej życiu (ale w zasadzie niektóre z nich przydarzają się każdemu) – np. śmierć taty w  wieku 42 lat na raka (autorka była wtedy studentką), to odejście od wiary katolickiej, podważanie nieomylności jej zasad i wzięcie całkowitej odpowiedzialności za swoje życie i sprawczość, to wyjście z toksycznych relacji, to etap, gdy autorka została feministką.

Książkę czytało mi  się trudno, ponieważ chyba w zasadzie każdy rozdział zaczyna się od wspomnień z dzieciństwa, a kończy na etapie współczesnym, przez co trudno jest to wydarzenie umiejscowić na osi czasu. Dlatego dla mnie jest trochę chaotyczna.

Chyba najsmutniejszy był  w moim odczuciu pierwszy rozdział pt: „Nie da się zapomnieć” – o Maćku, przyjacielu z lat dziecięco-młodzieńczych, takim kompanie od wszystkiego, z którym ostatecznie drogi się rozeszły. Maciek – był, i było pewne, że zawsze będzie, ale ponieważ autorka nie zadbała o tę przyjaźń, Maciek się ożenił z inną kobietą i zaprosił wiele osób z liceum na swój ślub, a autorkę pominął, przestał zauważać.  

Mimo pewnych wad, myślę, że warto tę pozycję przeczytać. 

Recenzja Marty

Kto z nas nie czuł kiedyś, że świat mu się zawala, że się psuje, kończy? Kryzysy i trudności miewają wszyscy, ale opowiedzieć o nich otwarcie, przepracować, wyciągną wnioski – to już całkiem inna sprawa.

Justyna Mazur staje przed czytelniczkami i czytelnikami jak otwarta księga – dosłownie. Opisując całą paletę emocji towarzyszących jej w różnych sytuacjach życiowych, pokazuje nam, że nie jesteśmy dziwni albo odosobnieni w odczuwaniu podobnie. Przeciwnie – sytuacje z książki nie są szczególnie niespotykane, są trudnościami znanymi prędzej czy później każdemu, bo przecież każdy kiedyś umierał z miłości, stykał się ze śmiercią, utratą znajomych albo w ogóle miał pod górkę z realizacją jakiegoś wymarzonego celu. Ale tutaj nie chodzi o wyszukane, niespodziewane zdarzenia. Chodzi o to; żeby pomyśleć sobie: hej też tak miałam. Bo często właśnie tak to wygląda, że to, co dla otoczenia jest drobnostką, która nie wpływa na bieg historii i wygląd wszechświata, dla samego zainteresowanego lub zainteresowanej przyjmuje wagę katastrofy na miarę końca świata. A dzięki takim historiom jak w „Małych końcach świata” możemy w tych życiowych apokalipsach poczuć się mniej samotnie, dziwnie i nieswojo, a to najważniejszy krok do tego, żeby przekonać się, że świat nadal istnieje i jeszcze niejedno ma nam do zaoferowania.

Dlatego książkę, która porusza przecież czyjeś problemy, przyjęłam z lekkością i spokojem. Do tego jest przepięknie wydana – w grubej okładce, oprawiona w tkaninę jak stare książki, z pięknymi, podkreślającymi ten spokój, bardzo harmonijnymi ilustracjami. Jednym słowem girl power i dobry debiut!

Zapraszamy was do naszej zamkniętej grupy Glamour Girls Club, gdzie między innymi toczymy szczere dyskusje i rozdajemy książki do recenzji!