Damian Gajda: Jutro Wojtek zagra w kolejnym ważnym dla niego meczu. Będziesz mu kibicować?

Marina Łuczenko-Szczęsna: Oczywiście, ale częściej robię to w domu, przed telewizorem, niż na trybunach.

Naprawdę?!

M: Tak, bo mogę sobie przewinąć albo powtórzyć jakieś fragmenty. Chociaż ostatnio, mimo przeziębienia, wybrałam się na mecz z Czarnogórą. Wiedziałam, że to dla niego ważne.

Dzwonisz do Wojtka, zanim wejdzie na murawę?

M: Rozmawiamy zazwyczaj około półtorej godziny przed meczem. Potem zaczyna odprawę, rozgrzewkę i nie może odbierać telefonów.

Wojciech Szczęsny: Zawsze dzwonię do Mariny w drodze  na stadion. Kiedy dojeżdżam, wyłączam telefon i skupiam się  wyłącznie na meczu.

Zobacz także:

Często razem podróżujecie?

W.: Rzadko, tylko w wakacje. Czasami przylatujemy wspólnie do Polski przy  okazji zgrupowań reprezentacji.

M.: Oczywiście chcemy spędzać razem możliwie jak najwięcej czasu, ale każde  z nas realizuje się zawodowo, a to wiąże się z rozłąkami. Dlatego staram się dopasowywać wszystkie zobowiązania zawodowe  do grafiku Wojtka.

W.: A ten bywa specyficzny. Zdarza się  często, że gramy trzy mecze w tygodniu. Dzień przed zawsze jadę z zespołem do hotelu i w domu jestem tylko dzień lub dwa. Wtedy Marina przyjeżdża do Polski i załatwia swoje sprawy, między innymi te związane z promocją nowej płyty „On My Way”.

Marino, jak odnalazłaś się w Turynie, gdzie mieszkacie od niedawna? Masz już tam jakichś znajomych?

M.: Kiedy?! (śmiech) Przeprowadziliśmy się kilka miesięcy temu,  ale w związku z tym, że w tym roku kończyłam pracę nad albumem, nie miałam jeszcze okazji spędzić tam zbyt wiele czasu. A nawet kiedy tam jestem, w ciągu dnia mam dużo obowiązków. Teraz wszystko kręci się wokół promocji płyty „On My Way”. Dopiero wieczorem mamy czas dla siebie, ale wtedy chcemy być tylko we dwoje. Spacerujemy albo jeździmy rowerem po mieście, jemy kolację w jednej z naszych ulubionych knajpek.

Nie jesteś więc żoną, która wyłącznie czeka w domu na męża,  bo cały świat kręci się wokół niego.

M.: Wojtek jest dla mnie najważniejszy. Uważam jednak, że każda  kobieta powinna mieć poza związkiem swoją przestrzeń, w której się spełnia. Założyłam własną wytwórnię Marina Music LPP, w której ukazała się moja ostatnia płyta. Dzięki temu jestem niezależna biznesowo. Sama podejmuję decyzje związane z karierą i zarządzam kalendarzem. Wojtek tego akurat nie może robić, bo musi trzymać się narzuconego z góry planu.

Jesteście w sobie zakochani, macie pracę, w której się spełniacie, pieniądze pozwalające realizować wszystkie marzenia.  Czy jest coś, co chcielibyście zmienić w swoim życiu?

M.: Mam ogromny szacunek do tego, co udało nam się osiągnąć,  i absolutnie nie narzekam. Ale gdybym miała wskazać coś, co irytuje mnie w moim życiu, byłaby to jego nieprzewidywalność. Pamiętam taką sytuację, gdy kilka lat temu byliśmy na wakacjach. Nie wiedzieliśmy wtedy, z którym klubem Wojtek podpisze kontrakt, a tym samym – gdzie będziemy mieszkać w kolejnym sezonie. Dzień przed wyjazdem powiedział: „Dobrze, że jutro już wracamy do domu”. I po chwili dodał: „Tylko gdzie jest ten nasz dom”? No właśnie, gdzie? Takie życie może być trudne dla osób, które cenią stabilizację...

W.: Dom tworzą ludzie: rodzina, przyjaciele. Dlatego zdecydowaliśmy się zbudować go tutaj, w Warszawie, gdzie mieszkają nasi bliscy.

M.: Zawsze powtarzamy, że dom jest tam, gdzie jesteśmy razem.  To może być nawet hotel, wynajęte mieszkanie.

Tobie, Wojtku, jako facetowi, chyba łatwiej zaaklimatyzować się w nowych miejscach?

 W.: Mnie rzeczywiście niewiele potrzeba...

Marino, a Ty dbasz o domową atmosferę?

 M.: Staram się, choć już nie tak chętnie jak wtedy, gdy przeprowadzaliśmy się po raz pierwszy!

Od czego zaczynasz?

M.: Od drobiazgów, takich jak na przykład świeczki, które sprawiają,  że robi się przytulnie. Urządzałam już tyle mieszkań! Najpierw swoje, potem nasze wspólne w Warszawie, domy w Londynie, Rzymie, ale nigdzie nie zostaliśmy na dłużej. Dlatego zdecydowaliśmy, że dom w Warszawie będzie dla nas bazą docelową, którą urządzimy dla siebie. Z nastawieniem, że po zakończonej karierze Wojtka zamieszkamy tam wszyscy razem, pewnie już z dziećmi.

Za co się nawzajem podziwiacie?

W.: Marina jest bardzo ambitną dziewczyną. Wykonuje swój zawód z miłości  i to jest piękne. Ja pracuję, bo to sposób  na utrzymanie rodziny. Marina nie musi, mogłaby się zadowolić tym, co mamy,  i nic nie robić. A jednak pracuje, chociaż kosztuje ją to dużo zdrowia i poświęceń. Jestem przekonany, że jej pasja do muzyki jest większa niż moja do piłki.

Marino, a Ty?

M.: Ojejku, za co go podziwiam...?

W.: Może wyjdę, skoro wstydzisz się mówić?

M.: (śmiech)

Wojtek jest moim bohaterem. Trudno wymienić jedną rzecz, która mi szczególnie w nim imponuje.Ale jeśli miałabym ją wskazać, byłoby  to opanowanie. Wojtek umie utrzymać emocje na wodzy, wszystko mi mądrze wytłumaczyć. Jako artystka, a przede wszystkim kobieta, często reaguję zbyt emocjonalnie.

W.: Jesteśmy jak ogień i woda.

M.: Dwa przeciwieństwa, które wzajemnie się uzupełniają. Ale uważam to akurat za dużą wartość naszego związku.

Powiedziałaś kiedyś, że Wojtek jest Twoją melisą.

M.: Melisą, bo tylko on potrafi mnie uspokoić. Wydaje mi się, że to opanowanie zawdzięcza sportowi, który uczy dyscypliny.

W.: Ale też pokory. W sporcie jednego dnia jesteś na topie, drugiego spadasz na dno. Dzisiaj traktują cię jak bohatera, jutro stajesz się wrogiem numer  jeden. Umiejętność znalezienia równowagi i stabilności emocjonalnej w tym rollercoasterze pomaga nie tylko na boisku, ale też w życiu.

M.: Wojtek przekazał mi coś, czego nauczył go sport: żeby nigdy się nie załamywać porażkami, ani nie ekscytować sukcesami. Trzeba mieć balans, by nie zwariować.

Wasze życie wydaje się akurat pasmem sukcesów. O jakich  porażkach mówisz?

W.: Każdy ma indywidualną skalę problemów. Dla niektórych będzie to brak środków, by przeżyć do końca miesiąca albo zapłacić rachunki, dla mnie na przykład przegrany mecz. Zdajemy sobie sprawę, że nasze problemy w tak zwanym normalnym świecie mogą się wydawać śmieszne, bo jesteśmy zdrowi, mamy co jeść, gdzie mieszkać i nie musimy się martwić o sytuację finansową. Bardzo to szanujemy.

Jest w Was dużo pokory, dystansu do tego, co osiągnęliście. To kwestia wychowania? A może macie już za sobą etap  euforii związanej z popularnością i pieniędzmi?

W.: Pokory uczą te trudne momenty.

Wiemy, jak łatwo się zachłysnąć popularnością, szczególnie gdy sukces przychodzi w młodym wieku. Ale potem dostanie się od życia raz czy dwa w kość i od razu zmienia się perspektywa.

M.: Dla mnie momentem, który nauczył mnie pokory i szacunku do życia, była utrata głosu i w efekcie poważna operacja strun głosowych. Szybko mnie to sprowadziło na ziemię, ale też dodało dużo siły.

Sport i muzyka to dwa różne światy. Wyobrażacie sobie, że na jeden dzień zamieniacie się  rolami?

W.: Ja bym się świetnie odnalazł w tym, co robi Marina.

M.: Wydaje mi się, że Wojtek ma ukryty talent  showmana...

A sprawia wrażenie spokojnego.

 W.: Wszystko zmienia się po włączeniu kamery... (śmiech)

M.: Wystarczy obejrzeć kilka filmików z serii „Łączy nas piłka”, które piłkarze z kadry nagrywają podczas zgrupowań. Wojtek mocno przyciąga uwagę swoją przebojowością. Jest takim trochę artystą. (śmiech) Jak by nie patrzeć, napisał nawet tekst do piosenki  z mojej nowej płyty.

Naprawdę?

 M.: Wysłałam mu do posłuchania linię melodyczną utworu, nad którym akurat pracowałam, a on kilka dni później odesłał tekst. Zapytałam: „Kto ci to napisał?”. „No ja”, odpowiedział. Byłam w totalnym szoku, bo okazało się, że to jest  naprawdę dobre!

Myślisz, że Ty równie dobrze odnalazłabyś się na boisku?

M.: Absolutnie nie. Dla mnie najgorsze byłyby pobudki o nieludzkich godzinach, które wymuszają na Wojtku treningi. Uwielbiam pracować w nocy, mam wtedy zazwyczaj wenę twórczą  i mogę nie spać do czwartej rano. Jednak z trudem wstaję przed dziewiątą. Myślę że artyści dokładnie  wiedzą, o czym mówię.

Wojtku, nie odbierasz tego,  co mówi Marina, jako fanaberii?

 W.: Też nie przepadam za dyscypliną, ale wiem, że to podstawa w zawodzie sportowca.

M.: Nie wiem, czy odnalazłbyś się,  żyjąc bez narzuconych reguł, bo od dziecka jesteś do nich przyzwyczajony. Nawet kiedy wyjeżdżamy na wakacje, to przez kilka pierwszych dni korzystasz z uroków wolności i śpisz do trzynastej, a potem i tak ciągnie cię do jakiejś aktywności fizycznej.

Długo zajęło Ci zrozumienie świata Wojtka? Nigdy nie miałaś do niego pretensji, że jego praca wymaga ciągłych wyjazdów?

 M.: Ja się po prostu zakochałam.

Kiedy kocha się drugiego człowieka, zmieniają się cały świat i priorytety. Na początku, wiadomo, jest faza zauroczenia: euforia, motylki w brzuchu, a potem przychodzi ten moment, gdy trzeba podejmować decyzje, co jest ważne, a co mniej. Zrozumiałam wtedy, że muszę się dopasować do Wojtka, jeśli chcemy być razem. Inaczej byłoby to po prostu niemożliwe.

I nie traktowałaś tego w kategoriach poświęcenia?

M.: Niestety, ale uzależniam moje życie zawodowe od prywatnego.  I gdy nie układało mi się w sprawach sercowych, nie umiałam się  na niczym skupić. Wtedy po prostu nie potrafię funkcjonować.

Dlatego poświęcając jakąś cząstkę siebie Wojtkowi, nie czułam,  że coś tracę. Przeciwnie – zyskałam prawdziwą miłość, związek, który daje mi siłę i spokój ducha. Dzięki temu mam większą motywację, by się realizować.

Kłócicie się w ogóle o coś?

 M.: My się bardzo mało kłócimy, ale jak już – to szybko godzimy.

A które z Was jako pierwsze wyciąga rękę do zgody?

W.: Marina.

M.: Ja jestem bardziej emocjonalna, szybciej wybucham. Często nawet zapominam, czego dotyczyła kłótnia.

Zdarza Ci się czasami śpiewać o Waszym związku?

 M.: Jest kilka takich utworów na płycie, choć wiadomo, że lepiej pisze się piosenki  o problemach w związku, toksycznych miłościach et cetera. Każdy z nas ma jakieś doświadczenia z przeszłości, do których może wracać.

Mówiliście o tym, że bardzo się różnicie. A co Was łączy?

 W.: Marina wniosła do mojego życia dużo szaleństwa i pozytywnej energii, ale też ciepła rodzinnego. Spędziliśmy razem cztery lata i wciąż ekscytujemy się sobą tak samo jak na początku.

M.: Ja dostałam od Wojtka dużo spokoju, którego mi brakowało.

W.: Mieliśmy mówić o podobieństwach…. (śmiech)

M.: Ale te różnice tak naprawdę nas do siebie przyciągają!

Tęsknicie za sobą jeszcze?

 M.: Oczywiście.

W.: Myślę, że częste rozłąki są dobrym sposobem na zapobieganie rutynie w związku.

Rutyna podobno przychodzi po dwóch latach…

 W.: U nas po dwóch latach pojawiła się nie rutyna, ale stabilizacja, wtedy się oświadczyłem.

Poczułem, że Marina jest tą jedyną, z którą chcę iść przez życie.

M.: Nie czuję, że jesteśmy ze sobą tak długo. Chociaż gdy przypominam sobie, na jakim etapie byliśmy dwa lata temu, wydaje mi się,  że bardzo dojrzeliśmy. Patrzymy razem w tym samym kierunku.  Podejmujemy wspólne decyzje, czujemy się za siebie odpowiedzialni.

Nasz związek nas umacnia. Jesteśmy power couple.

W.: Byliśmy trochę dzieciakami... Ale decyzje, które musieliśmy podjąć, wpłynęły na to, że przeszliśmy przyspieszony kurs dojrzewania.

Cokolwiek się stanie, najważniejsze, że mamy siebie.

Marino, bardzo interesujesz się modą. Pomagasz Wojtkowi  kupować ubrania?

M.: Nie, Wojtek robi to sam. Najczęściej przez internet, bo podobnie jak ja nie lubi chodzić po sklepach. Dzięki temu robimy przemyślane zakupy.

Ale dostajesz od Wojtka prezenty: torebki, buty?

M.: Już mniej, chociaż wciąż się zdarza.

W.: Wiedząc dokładnie, co Marinie się podoba...

M.: Wiesz tylko mniej więcej.

W.: Ale przecież nie popełniam jakichś strasznych błędów.

M.: No powiedzmy, że nie. (śmiech)

Pamiętacie najpiękniejsze gwiazdkowe prezenty, które sobie daliście?

M.: Przez ostatnie dwa lata w naszym domu przyjęliśmy zasadę nierobienia prezentów. Najważniejszy jest czas, który spędzamy z bliskimi. Bo to jeden z nielicznych momentów w ciągu roku, gdy możemy być wszyscy w komplecie.

W.: Święta to rodzina, choinka, wspólna kolacja, śpiewanie kolęd,  a niekoniecznie prezenty pod choinką, choć robimy wyjątek dla najmłodszych członków rodziny.

Jakie macie świąteczne zwyczaje?

M.: Przede wszystkim wspólne gotowanie, które zaczyna się jeszcze dzień przed Wigilią. Każdy dostaje jakieś  zadanie, więc jest to praca  zespołowa. Słuchamy przy tym świątecznych piosenek  i wspólnie kolędujemy na cały głos!

Dobrze czujesz się  w kuchni?

M.: Gotuję tylko według  przepisów mamy. Ona jest  dla mnie autorytetem w tej dziedzinie. Wszystkie nasze świąteczne potrawy są przygotowywane według jej receptur.

Co w tym roku znajdzie się na Waszym wigilijnym stole?

M.: Na święta podajemy klasyczne dania, na których się wychowałam. Na przykład szubę, po polsku futro, czyli połączenie śledzia, buraków i ziemniaków przekładanych warstwami z cebulą oraz majonezem. Może nie brzmi najlepiej, ale smakuje rewelacyjnie!

W.: Moja mama robi grzybową i typowe polskie dania.

Dom, w którym teraz spędzacie święta, tętni życiem. Marzyłeś o tym w dzieciństwie?

W.: Zawsze spędzałem święta w kameralnym gronie, z mamą i bratem. Teraz jest inaczej – zapraszamy do siebie mamę, rodziców Mariny  i nasze rodzeństwo z dziećmi.

M.: Spędzaliśmy już wspólnie święta w Londynie, Warszawie, a raz wybraliśmy się w bardziej egzotyczne miejsce.

W: Spełniliśmy nasze marzenie, by zabrać naszych rodziców i spędzić święta w ciepłych krajach. Polecieliśmy do Tajlandii i to była prawdziwa przygoda! Zjedzenie kolacji wigilijnej na plaży przy choince  z kokosów okazało się niesamowitym doświadczeniem. (śmiech)

Oboje jesteście mocno związani emocjonalnie z rodziną?

W.: Ja z mamą. Chociaż rzeczywiście zawsze wszyscy narzekali,  że jestem słaby w utrzymywaniu kontaktów, i Marina też mnie o to cisnęła. Ona ma niesamowitą relację ze swoimi rodzicami,  bratem, jego żoną i dziećmi. Często mówiła: „Zadzwoń do mamy,  jak możesz tydzień do mamy nie dzwonić?”. Teraz mamy świetny kontakt.

M.: Ja mam bardzo silną więź z rodziną. Tata, który jest muzykiem,  od zawsze dbał o moje muzyczne wykształcenie. Mama pracowała  i zajmowała się domem, a w wolnym czasie szyła mi stroje na muzyczne festiwale. Do dziś korzystam z jej krawieckich umiejętności. Rodzina też bardzo pomogła mi w pracy nad ostatnim albumem.  Mój brat był moim tour managerem i jeździł ze mną w trasy koncertowe. Teraz prowadzi własną firmę stolarską, zrobił nam przepiękne garderoby w naszym domu w Londynie. Jego żona, Maja, jest z kolei autorką kilku piosenek z mojego nowego albumu. Tak że, jak widzisz, wszyscy jesteśmy ze sobą mocno związani i bardzo się wspieramy!

Twoi rodzice nie mieli nic przeciwko związkowi z piłkarzem, którego przecież, zgodnie ze stereotypem, zazwyczaj otacza  wianuszek fanek?

M.: U mnie w domu nie ma tradycji sportowych, tylko artystyczne.  Rodzice spodziewali się, że będę w związku raczej z jakimś muzykiem, ale na pewno nie z piłkarzem. A teraz mój tata jest chyba najwierniejszym kibicem Wojtka. Ogląda każdy jego mecz! (śmiech)

A Ty jak sobie z tym poradziłaś?

 M.: Wojtek nigdy nie nadużył mojego zaufania. Bardzo się starał  pokazując, że mu na mnie zależy. Wiadomo, jak to jest z chłopakami, którzy grają w piłkę – mają pieniądze, często myślą: „Mogę mieć  każdą”. Ale dziewczyna, która ma poukładane w głowie i się szanuje, nie pozwoli sobie na to, by być jedną z wielu.

Wojtku, a Ciebie kawalerskie życie nigdy nie kusiło?

W.: Nie, nigdy nie byłem typem imprezowicza. Rzadko wychodziłem gdzieś z kolegami z klubu. Nie potrzebuję takiej adrenaliny.

M.: Wojtek jest raczej domatorem, jak ja.

Czy myślicie o powiększeniu rodziny?

 W.: Jasne, że tak.

Marino, a Ty chciałabyś zostać teraz matką,  skoro Twoja kariera właśnie nabiera tempa?

 M.: Nigdy nie ma idealnego momentu na dziecko, ponieważ zawsze jest coś do zrobienia – i tak można przekładać  w nieskończoność, ale myślę, że byłabym gotowa.

Rodzice nie dopytują o wnuczka?

W.: Oczywiście, że dopytują...

M.: Za każdym razem, gdy się widzimy, pytają: „No kiedy?”. Mówią: „Jesteśmy coraz starsi i nie będziemy mogli wam  pomóc. Pospieszcie się!”. (śmiech)

Sesja Mariny i Wojciecha Szczęsnych została zrealizowana we wnętrzach H15 BOUTIQUE HOTEL.