W rozmowie z Glamour.pl kolektyw Sex Work Polska, działający na rzecz osób pracujących seksualnie, wyjaśnia: czym jest, a czym nie jest praca seksualna. Dlaczego pracownice i pracownicy seksualni w Polsce chcą jej dekryminalizacji, a nie legalizacji? Jaki odsetek pracownic i pracowników seksualnych stanowią ofiary handlu ludźmi? A także: dlaczego „Dziewczyny z Dubaju” nie robią dobrej roboty?

 

Anna Jastrzębska: Czym jest, a czym nie jest praca seksualna?

Kolektyw Sex Work Polska: Praca seksualna to świadczenie usług seksualnych za wynagrodzenie czy inne dobra. Czym jest, a czym nie jest? To zależy od tego, co zdefiniujemy jako usługę seksualną. Kiedyś myślano o pracy seksualnej tylko i wyłącznie w kontekście tzw. seksu penetracyjnego, natomiast seks nie ogranicza się do tych praktyk. Za seksualne uważa się bardzo wiele różnych form relacji czy interakcji. Dlatego kiedy mówimy o pracy seksualnej, mówimy o różnych usługach, takich jak: sekstelefon, sekskamery, aktorstwo w filmach porno, BDSM, czyli praktyki z zakresu dominacji, które w ogóle nie zakładają seksu penetracyjnego; są performerki i performerzy burleski mówiący wprost, że ich sztuka jest formą pracy seksualnej; podobnie formą pracy seksualnej jest taniec erotyczny czy striptiz itd.

To dlatego posługujecie się określeniem „praca seksualna”, a nie „prostytucja”? Bo to znacznie szersze zjawisko?

Chodzi o kilka rzeczy. Prostytucja jest kategorią prawną, bardzo często współcześnie używaną w kontekście prawa karnego, w odniesieniu do osób świadczących usługi seksualne w formie bezpośredniego kontaktu z klientką/klientem. Pojawiła się w nowoczesnym społeczeństwie jako określenie zjawiska, którym należy zarządzać, ponieważ wiąże się z różnego rodzaju zagrożeniami dla społeczeństwa. Natomiast my - za osobami działającymi na rzecz praw osób pracujących seksualnie na całym świecie – postulujemy odejście od kategorii prostytucji jako stygmatyzującej. Bo jest to kategoria bardzo silnie naładowana negatywnymi konotacjami - wystarczy pomyśleć o powiedzonkach w stylu „prostytuujesz się”, kiedy robisz coś zupełnie niezwiązanego z prostytucją czy o slut-shamingu, który spotyka sekspozytywne i niezależne kobiety.

Określenie „praca seksualna” jest znacznie mniej stygmatyzujące, za to – jak już wcześniej wspomniałyśmy – zdecydowanie bardziej włączające, uwzględniające cały szereg różnych innych form, praktyk i usług seksualnych. A ponadto zawiera w sobie bardzo ważną kategorię: pracy. To jest niezwykle istotne, bo komunikuje jasno: świadczenie usług seksualnych za wynagrodzenie traktujemy jako formę pracy i domagamy się praw pracowniczych dla osób świadczących usługi seksualne.

Zobacz także:

Z tego powodu dążycie do dekryminalizacji, a nie legalizacji pracy seksualnej? Dla wielu osób to rozróżnienie nie jest jasne.

Zacznijmy od tego, że istnieją różne formy regulacji pracy seksualnej. W Polsce mamy model tzw. abolicyjny, zakładający zniesienie pracy seksualnej. To model, który ma korzenie w XIX w., do Polski dotarł w latach 50. XX w. poprzez konwencję ONZ. Zakłada on, że praca seksualna jest szkodliwa społecznie i moralnie i należy ją znieść.

W modelu abolicyjnym osoby pracujące seksualnie są traktowane jako ofiary tzw. trzecich stron (osób, które organizują pracę seksualną) i należy je uratować. Mówią o tym m.in. zapisy prawne dotyczące sutenerstwa, kuplerstwa i stręczycielstwa, czyli czerpania korzyści finansowej z pracy seksualnej innych osób, ułatwiania tej pracy i namawiania do jej wykonywania. Tak skonstruowane prawo kryminalizuje miejsca pracy seksualnej, a osoba pracująca seksualnie nie może podpisać umowy z pracodawcą, bo w świetle prawa jest on kryminalistą. W związku z tym w modelu  abolicyjnym osoby pracujące seksualnie nie dotyczy prawo pracy, nie mogą liczyć na żadne osłony i świadczenia wynikające z tego, że pozostają w relacji pracowniczej.

Innymi słowy: polskie prawo nie rozpoznaje pracy seksualnej jako pracy. Osoby ją wykonujące nie mogą odprowadzać podatków, nie mają świadczeń socjalnych ani emerytalnych. Tego typu świadczeń nie ma „dla ich dobra i ratunku”.

Co natomiast zakłada legalizacja pracy seksualnej?

Legalizacja to model, który jest nam historycznie bardzo dobrze znany, bo w różnych krajach Europy funkcjonuje już w zasadzie od XIX w. Ten model przyjmuje, że zjawisko pracy seksualnej istnieje, nie da się go usunąć, „uniewidzialnić”, znieść z dnia na dzień. Należy więc je skutecznie kontrolować i czerpać z niego korzyści.

To jest model, który zakłada wprowadzenie przepisów prawa określających kto, gdzie, z kim, na jakich zasadach i w jakim kontekście może pracować seksualnie. Legalizacja pociąga więc za sobą szereg przepisów specyficznych dla pracy seksualnej. Ponieważ jednak w większości przypadków ten model opiera się na bardzo tradycyjnym rozumieniu pracy seksualnej, zwykle przepisy odnoszą się do bezpośredniego kontaktu z klientką/ klientem w formie seksu penetracyjnego.

Być może legalizacja pracy seksualnej byłaby dobrym rozwiązaniem, ponieważ opiera się na uznaniu pracy seksualnej za pracę, jednak zazwyczaj wspomniane przepisy są bardzo restrykcyjne, mocno wykluczające dla bardzo dużej grupy osób świadczących usługi seksualne za wynagrodzeniem. De facto wyrzucają poza system ogromną część osób pracujących seksualnie, które nie są w stanie zrealizować wymogów.

O jakich wymogach mowa?

Np. o takich zasadach jak obowiązkowa rejestracja w konkretnej lokalizacji, kiedy wiemy, że osoby pracujące seksualnie są społecznością bardzo mobilną. Obowiązkowa rejestracja wiąże się z zagrożeniami dla anonimowości osób pracujących, naraża je na wyoutowanie (ujawnienie ich tożsamości osobom trzecim), czego wiele osób chciałoby uniknąć ze względu na dużą stygmatyzację. Są kraje, które wprowadzają konieczność wykonywania testów medycznych, która dotyczy tylko pracownic seksualnych, ale klientów już nie. Wzmacnia to stygmatyzację osób pracujących seksualnie jako „zagrożenia” i zwiększa presję ze strony klientów na niezabezpieczony seks - co wiąże się z ryzykiem zdrowotnym dla osób pracujących seksualnie. W wielu krajach legalnie nie mogą pracować osoby migranckie albo - jak na przykład w Turcji - osoby zamężne. Godzinami można by było mówić o tym, jak te przepisy wyglądają w różnych miejscach na świecie. Najczęściej jednak tworzą one rzeczywistość, w której niewielka grupa osób pracuje legalnie, zaś bardzo duża część osób jest z tego system wykluczona.

A jakie rozwiązania proponuje dekryminalizacja pracy seksualnej?

Dekryminalizacja to jest taki model prawny, który funkcjonuje np. w Australii i Nowej Zelandii, i w którym do regulacji pracy seksualnej nie tworzy się specyficznych przepisów. Praca seksualna jest włączana w istniejące ramy prawne np. prawa pracy czy prawa administracyjnego. W tym modelu praca seksualna działa tak jak inne sektory rynku usług regulowane przez funkcjonujące w danym kraju przepisy. Dlatego naszym zdaniem jest ona najlepszym rozwiązaniem: daje osobom pracującym seksualnie dostęp do praw pracowniczych, zobowiązuje pracodawców prawem pracy, nie uwyjątkawia tego rynku usług, więc nie przyczynia się do stygmatyzacji. Jedyne specyficzne przepisy dotyczące pracy seksualnej, które pojawiają się w kontekście dekryminalizacji, to przepisy dotyczące BHP - bezpieczeństwa i higieny pracy.

Mówiąc o pracy seksualnej, trudno nie wspomnieć o problemie human trafficingu, handlu ludźmi. Jak duże jest to zjawisko?

Znów: zacznijmy od definicji. Handel ludźmi jest definiowany jako przestępstwo, polegające na tym, że (mówiąc w wielkim skrócie) dana osoba jest przymuszona do jakieś formy pracy (np. w wyniku oszustwa, wywiezienia itd.) i jest w tej pracy wyzyskiwana; wykonuje pracę wbrew swej woli, w bardzo złych warunkach. Tak definiowany handel ludźmi dotyczy oczywiście również tych osób, które są przymuszane do pracy seksualnej.

Warto zaznaczyć, że definicja handlu ludźmi powstała w odniesieniu do sytuacji migracji i takie przypadki bez wątpienia zdarzają się w pracy seksualnej – podobnie jak w wielu innych sektorach rynku pracy. Jeśli zajrzymy do polskich statystyk i poczytamy raporty (np. Fundacji La Strada) dotyczące handlu ludźmi, to dowiemy się, że w Polsce obecnie problem ten dotyczy w największym stopniu sektora budowlanego, restauracyjnego i opiekuńczego, a nie seksualnego. Wiele osób z Ukrainy decyduje się na przyjazd do Polski do pracy w tych właśnie sektorach, licząc na dobre warunki zatrudnienia, a na miejscu zabiera się im paszporty i odziera z podstawowych praw.

Dlatego my jako Sex Work Polska chcemy zwrócić uwagę na to, że problemem jest utożsamianie handlu ludźmi z pracą seksualną. Widzimy wyraźnie, że handel ludźmi nie jest normą w kontekście pracy seksualnej. Zdecydowana większość pracownic i pracowników seksualnych pracuje dobrowolnie, na podstawie własnej decyzji. A odsetek ofiar handlu ludźmi wśród tych osób jest dziś  bardzo mały. Będąc na co dzień w terenie, nie spotykamy się z tym zjawiskiem. Gdybyśmy się z nim spotykały, z pewnością byśmy o nim alarmowały i je nagłaśniały – działamy przecież na rzecz osób pracujących seksualnie i ich dobra.

Według statystyk policyjnych, ile wynosi odsetek ofiar handlu ludźmi wśród osób pracujących seksualnie w Polsce?

To trudno ocenić, ponieważ nie mamy wiarygodnych statystyk dotyczących sektora usług seksualnych  w kraju – z powodu kryminalizacji miejsc pracy jest on w dużej mierze ukryty w szarej strefie. Natomiast oficjalne statystyki wskazują, że odsetek osób przymuszanych do pracy seksualnej w kraju wynosi kilka promili. Trzymając się danych policyjnych, przyjmujemy szacunkowo, że w Polsce ok. 200 tys. osób pracuje seksualnie, z czego rocznie kilka czy kilkanaście osób jest identyfikowanych jako ofiary handlu ludźmi (w 2020 było w Polsce łącznie 11 wykrytych przestępstw handlu ludźmi, we wszystkich sektorach rynku pracy). Warto też odwołać się do definicji handlu ludźmi, która sama w sobie jest naszym  zdaniem problematyczna. Ona jest bardzo szeroka i nieprecyzyjna i – co najważniejsze – często uniewidzialnia wyzysk pracowniczy doświadczany przez migrantki i migrantów. Weźmy sytuację, gdy dana osoba przyjeżdża do Polski do pracy np. w budownictwie i na miejscu doświadcza wyzysku (nie pracuje 8 godzin dziennie, tylko 16; nie płaci się jej lub płaci się sześć razy mniej niż to było ustalone, mieszkanie pracownicze, w którym mieszka, jest w fatalnym stanie, nie ma wolnego itd.). W świetle prawa będzie to handel ludźmi, a nie wyzysk w pracy. W związku z tym takiej sytuacji nie można poprawić poprzez wdrożenie ochrony dla pracowników. Koncentrowanie się na wątku migracyjnym sprawia, że zmiana na tym polu nie jest możliwa: migrantów i migrantki humanitarnie się deportuje, i koło się zamyka.

Dlatego jako aktywistki Sex Work Polska uważamy, że warto byłoby zastanowić się nad tym, czy definiując wyzysk pracowniczy jako handel ludźmi, nie doprowadzamy do tego, że odbieramy migrantkom i migrantom narzędzia, które mogłyby wzmocnić ich pozycję w relacjach pracowniczych.

Czy dyskusja, jaka aktualnie toczy się wokół filmu Dody „Dziewczyny z Dubaju” i książki Piotra Krysiaka, na podstawie której obraz został nakręcony, robi coś dobrego dla osób pracujących seksualnie?

Książkę czytałyśmy, filmu jeszcze nie widziałyśmy, natomiast to, jak wygląda jego promocja i narracja wokół tej produkcji, jest dla nas problematyczne. Wydaje się, że Doda podeszła do tematu z bardzo zdecydowaną moralnie tezą, że praca seksualna jest złem, opiera się na wyzysku i stanowi proceder przestępczy. Z tego, co rozumiemy z jej wypowiedzi, niespecjalnie zwróciła się do osób pracujących seksualnie, by poznać ich doświadczenia, praktyki i sposób widzenia tych sytuacji.

Migracja zarobkowa jest powszechnym zjawiskiem, znanym od zawsze. Patologizowanie samego faktu, że ktoś wyjeżdża za granicę, by zarobić pieniądze, jest dla nas nie do końca zrozumiałe. Bardzo wiele osób pracujących seksualnie wyjeżdża za granicę i jest to ogólnoświatowy trend. Jeśli przyjrzymy się statystykom mówiącym o tym, jak wiele jest migrantek pracujących seksualnie w różnych krajach (np. Europy  Zachodniej), to zauważymy, że normą jest 80-90 proc wszystkich osób pracujących w danym kraju. W Polsce odsetek ten jest nieco mniejszy (przy czym znów: nie mamy żadnych danych na ten temat, bo się ich nie zbiera), natomiast szacujemy, że w samej Warszawie 60 proc. osób pracujących seksualnie to są migrantki. I nie są to ofiary handlu ludźmi, tylko sprawcze osoby, które podjęły migrację zarobkową, żeby poprawić swoją sytuację ekonomiczną. A  także dlatego, że za granicą mają większą szansę na anonimowość – nie możemy bowiem zapominać, że praca seksualna jest wciąż bardzo mocno piętnowana. Migracja zarobkowa osób pracujących  seksualnie pozwala im poczuć się bezpieczniej w zakresie ochrony ich prywatności, prawa do zachowania danych osobowych, które niestety przez autora książki „Dziewczyny z Dubaju” zostało naruszone (choć oficjalnie nie ujawnił danych osób, pracował metodą sugestii).

Osoby, które jeździły za granicę, by zarobić większe pieniądze niż w kraju, miały – z tego co rozumiemy – całkiem dobre warunki. Te historie nie wydają nam się niczym sensacyjnym. Nie widzimy, co w tej sprawie jest na tyle skandalicznego, żeby wymagało interwencji.

Może po prostu praca seksualna wciąż jest kojarzona z czymś skandalicznym?

W wypowiedziach Dody i w dyskusji o tym filmie jest wiele moralnego osądzania: że świadczenie usług seksualnych, praca ciałem to coś nagannego czy obrzydliwego. Interesujące, że te słowa padają z ust osoby, która sama pracuje swoim ciałem: jako aktorka, piosenkarka, modelka. To hipokryzja, gdy ktoś, kto przez znaczną część swojej kariery wykorzystywał swoje ciało jako narzędzie pracy, mocno je erotyzując czy seksualizując, stygmatyzuje osoby, które pracują seksualnie w inny sposób. Może Doda poczuła by się – naszym zdaniem, zupełnie niesłusznie – w tym momencie urażona, ale jej praca jest w pewnym sensie formą pracy seksualnej. Jeśli więc ona, patrząc z góry, piętnuje osoby pracujące seksualnie, to komunikat jest jasny: jej forma pracy jest bardziej akceptowalna, godna szacunku. Nie mamy zgody na taką hierarchizację, uważamy, że podobne praktyki są przykre, szkodliwe, służą antagonizowaniu kobiet, nie ich wzmacnianiu.

W tworzeniu atmosfery sensacyjności wokół „Dziewczyn z Dubaju” ma znaczenie fakt, że bohaterki książki i filmu wyjeżdżają właśnie TAM?

Trudno oprzeć się temu wrażeniu. Być może gdyby te kobiety jeździły do jakiegoś europejskiego kraju, świadczyły usługi seksualne – dajmy na to – w Wielkiej Brytanii, posmak skandalu nie byłby tak straszny.  

Odniosłyśmy wrażenie, że w przypadku zarówno książki, jak i filmu, duże znaczenie odgrywa egzotyzacja podszyta rasizmem. Mamy tu niebiałych mężczyzn, którzy są figurami mocno egzotycznymi, reprezentującymi orient… Naprawdę bardzo mocno wybrzmiewają tu rasistowskie czy islamofobiczne nuty. To jest zresztą charakterystyczne dla dyskursu o handlu ludźmi już od XIX w., czyli od momentu włączenia go w dyskusję o pracy seksualnej. Od początku działo się to w panice moralnej dotyczącej tak zwanego „białego niewolnictwa”: „oto nasze niewinne, piękne, białe dziewczyny są wywożone siłą przez niebiałych mężczyzn” (najczęściej Arabów lub Żydów). Wydaje się, że „Dziewczyny z Dubaju” stanowią pewnego rodzaju kalkę tamtego myślenia, które napędza islamofobiczny czy antysemicki dyskurs. A szkoda, bo zrobienie takiego filmu mogło być szansą na wyjście poza utarte, piętnujące schematy myślenia o pracy seksualnej. To się niestety nie stało.