„Gray Man”, czyli „akcja, akcja i jeszcze więcej akcji”

Gdy najlepszy i najskuteczniejszy, a przy tym zupełnie anonimowy agent CIA przypadkowo odkrywa mroczne sekrety agencji, psychopatyczny były współpracownik wyznacza nagrodę za jego głowę, rozpoczynając globalną obławę prowadzoną przez międzynarodowych zabójców – tak brzmi oficjalny opis filmu, który możemy znaleźć na Netfliksie. Ale znacznie lepiej „Gray Mana” charakteryzują słowa odtwórcy głównej roli, Ryana Goslinga, który mówi krótko: Akcja, akcja i jeszcze więcej akcji.

Normalnie w tego typu produkcjach – tłumaczył aktor u Jimmy’ego Fallona – jest trzy do czterech dużych momentów akcji. W tym przypadku jest ich... dziewięć. I jedno jest pewne: nie oszczędzano na ich realizacji. Netflix wydał na „Gray Mana” 200 mln dolarów i widać to, słychać i czuć. Jest efekciarsko, szybko, nadmiarowo, wybuch goni eksplozję. Wielka demolka obejmuje kolejne piękne, rozrzucone po całym świecie lokalizacje, do których przenosimy się wraz z bohaterami, a Six Goslinga wciąż nie chce dać się zabić.

„Gray Man” – warto obejrzeć? 

Najnowsze dzieło braci Russo, w którym Goslingowi na ekranie towarzyszą Regé-Jean Page, Billy Bob Thornton, Ana de Armas i Chris Evans zostało zrównane przez krytykę z ziemią. Film tak zgrabny i pusty, że przypomina reklamę luksusowego hotelu – pisze Clarisse Loughrey z „Independent” i jest to jedna z najłagodniejszych recenzji.

Widzki i widzowie jednak nic sobie nie robią z tego marudzenia i oglądają „Gray Mana” bez wytchnienia. Superprodukcja tuż po premierze trafiła na szczyt listy najczęściej oglądanych tytułów Netfliksa. Od tego czasu nie schodzi z pierwszego miejsca w rankingu, a jej pozycja na szczycie listy raczej nie jest w najbliższym czasie zagrożona.

Od siebie mogę powiedzieć tyle: obejrzałam „Gray Mana” w samolocie, wracając z wakacji... i mam wrażenie, że uratował mi życie. Dwie godziny minęły niezauważalnie, wrzeszczące dzieci nie wkurzały, ludzie bezustannie pielgrzymujący do łazienki i z powrotem nie doprowadzali do szału. Mózg zajęty redundancją eksplozji i zmieniającymi się bezustannie miejscami akcji dość szybko przestał zwracać uwagę na kulejący i przewidywalny scenariusz. Do zajęcia głowy (gdy trudno odegnać gonitwę myśli lub potrzeba schować się przez rzeczywistością) mogę szczerze polecić „Gray Mana”. W innych przypadkach... no cóż, niekoniecznie ;)