Wyczekiwany od dwóch lat film „365 dni: Ten dzień” w końcu wylądował na Netfliksie. Trudno jednak stwierdzić, komu to szumnie zapowiadane dzieło może przypaść do gustu. Nie będą to bowiem ani miłośnicy dobrego kina, ani nawet wierne fanki prozy Blanki Lipińskiej. Przedstawiona na ekranie kontynuacja losów Laury Biel i Don Massimo Toricellego to jedynie ładnie pokolorowany i szalenie pretensjonalny filmik erotyczno-muzyczny bez logicznej fabuły.

„365 dni: Ten dzień” – co poszło nie tak?

Druga część filmu „365 dni” zaczyna się pięknie. Kamera serwuje nam malownicze widoki, a następnie śliczną pannę młodą na chwilę przed ceremonią. Co prawda widz nie ma pojęcia, jakim sposobem Laura przeżyła wypadek ukazany pod koniec pierwszej części filmu, ale to chyba mało istotne. Liczy się seks, który zaserwowano już w drugiej minucie filmu.

Nie mam majtek - to jedne z pierwszych słów wypowiedzianych przez główną bohaterkę. Dalszego przebiegu otwierającej obraz sceny możecie się już domyślić.

Po premierze pierwszej części „365 dni” sporo mówiło się o tym, że jednym z najsłabszych elementów filmu są groteskowe dialogi. Twórcy wzięli chyba sobie te opinie do serca, bo w sequelu głośnego erotyku kwestie mówione ograniczono do absolutnego minimum i zastąpiono je kuriozalną porcją muzyki. Przez to obraz, pod którym oficjalnie podpisują się w roli reżyserów Barbara Białowąs i Tomasz Mandes (o tym później), bardziej przypomina przesycony ostrym erotyzmem wideoklip gwiazdki pop, aniżeli film fabularny z prawdziwego zdarzenia.

Nie wiem, jak bardzo Blance Lipińskiej zależy na zdobyciu kolejnej Złotej Maliny dla najgorszego scenariusza, ale odnoszę wrażenie, że bardzo mocno. Autorka bestsellerowych powieści i jej ekipa zapomnieli chyba, że nawet najbardziej fantazyjna i nieprawdopodobna historia może zostać ukazana na ekranie w wiarygodny sposób. W przypadku tego filmu nie ma o tym mowy. Film aspirował do miana thrillera erotycznego z włoską mafią i włoskimi pejzażami w tle. Zamiast zgrabnego połączenia „50 twarzy Greya” z „Ojcem chrzestnym” dostaliśmy jednak karykaturalny miks latynoamerykańskich telenowel i publikowanych w sieci przez nastolatki opowiadań w stylu „Porwana przez idoli”.

W pozytywnym odbiorze filmu nie pomaga ponownie kwestia językowa. Mieszanina angielskiego, włoskiego i polskiego brzmi nie tyle egzotycznie, co irytująco. Obrazu nie ratuje też obsada. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Anna-Maria Sieklucka w anglojęzycznych scenach cały swój wysiłek wkłada w to, aby wypowiedzieć swoje kwestie z dobrym akcentem, aniżeli by włożyć w nie jakiekolwiek adekwatne do danej sytuacji emocje. Trzeba przyznać, że znacznie naturalniej i wiarygodniej aktorka wypada w scenach odgrywanych w języku ojczystym. Zwłaszcza, gdy u jej boku pojawia się wcielająca się w rolę jej najlepszej przyjaciółki Magdalena Lamparska. Jej głośna i roztrzepana Olga z kolei wprowadza do filmu elementy komediowe, bazujące jednak w głównej mierze na prostych, żeby nie powiedzieć prostackich, chwytach.

Odtwórca głównej roli męskiej, Michele Morrone, dwoi się i troi (momentami zresztą dosłownie), aby wypaść przekonywująco. Ostatecznie nie ma jednak w zasadzie zbyt wielu okazji, by popisać się swoją grą, dlatego pozostaje mu popisywanie się swoim wyrzeźbionym ciałem. Funkcję dekoracyjną pełni także nowa postać, czyli Nacho, w którego wcielił się równie przystojny Włoch, Simone Sussina.

Zobacz także:

„365 dni: Ten dzień” – gdzie reżyserów trzech, tam nie ma co oglądać

Na ekranie nie brakuje także gości specjalnych, w tym debiutującej aktorsko modelki Karoliny Pisarek, która swoją drogą nie odstawała znacznie od reszty obsady. Ponownie znalazło się tam zresztą miejsce dla samej Blanki Lipińskiej.

Autorka erotycznej serii przy każdej możliwej okazji podkreśla, że książki napisała dla siebie, a filmy robi dla fanów. Nie wierzę jej. „365 dni” to wciąż vanity project w najczystszej postaci: od jej twarzy na okładce „Tego dnia”, przez obsadzanie samej siebie w kolejnych częściach filmu, po reżyserowanie scen erotycznych. Wydaje mi się zresztą, że nie tylko ich.

Mam przeczucie graniczące z pewnością, że udział Barbary Białowąs w powstanie tej produkcji był dość znikomy. To tłumaczyłoby zresztą, dlaczego w trakcie trwającego już niemal trzy lata cyklu promocyjnego „365 dni” udzieliła do tej pory na temat swoich obrazów bodaj jednej krótkiej wypowiedzi. Dla serwisu plotkarskiego.

Wierzę na słowo tym wszystkim, którzy twierdzą, że lepiej bawili się czytając książki. Nie wiem, nie miałem ich w ręce i nie mam zamiaru. Jestem jednak w stanie sobie wyobrazić, że na kartach powieści jest to być może całkiem porywająca, choć mało realistyczna i bazująca na oklepanych do bólu tematach historia. Filmy na ich motywach takie jednak z całą pewnością nie są. To powiedziawszy, nie mogę się już doczekać finału tego słodko-pieprznego absurdu w postaci trzeciej części „365 dni”. Czy będzie jeszcze  gorzej?

Ocena: 2/10

--
W Glamour.pl na co dzień informujemy was o trendach, stylu życia, rozrywce. Jednak w tym trudnym czasie część redakcji pracuje nad treściami skupionymi wokół sytuacji w Ukrainie. TUTAJ dowiecie się, jak pomagać, sprawdzicie, gdzie trwają zbiórki i przeczytacie, co zrobić, żeby zachować równowagę psychiczną w tych trudnych okolicznościach.