Żyjemy w kulturze, która romantyzuje zajętość. Wmawia się nam, że powinniśmy pracować ciężko, a jednocześnie nie docenia się naszej pracy ani wysiłku. Brak czasu uważamy za oznakę sukcesu, odpoczynek za przejaw słabości, a produktywnością mierzymy naszą wartość. To wręcz coś, czym lubimy się chwalić. Z podziwem spoglądamy na CEO wielkich firm, którzy zaczynają dzień o piątej rano, albo na superproduktywne girlbosses. Hustle culture, w wolnym tłumaczeniu: kultura zajętości, wiecznego zapracowania lub bieganiny, przyjęła niedawno jeszcze jedną, zupełnie nową formę. Trend #5to9 (hasztag ma 99,8 miliona wyświetleń na TikToku) jest już o krok dalej i sugeruje, że do naszego planu dnia powinniśmy dorzucić m.in. ćwiczenia, zdrowe śniadanie, czytanie, prowadzenie dziennika. Wszystko to, zanim rozpoczniemy codzienną pracę, przed dziewiątą rano. W tej z pozoru nieszkodliwej i inspirującej modzie nie ma czasu na odpuszczanie. Żadna minuta nie może być zmarnowana.

Toksyczna produktywność: co to takiego

Koncept produktywności nie jest niczym nowym. Pierwsza to-do list powstała w 1791 roku. Od tamtej pory zdążyliśmy jednak popaść w obłęd robienia i gonienia za perfekcją, a produktywność osiągnęła poziom niebezpiecznej autoagresji. Wkładając nasze życie w aplikacje, kalendarze, tabelki (np. habit trackery), czytając książki motywacyjne i kończąc kursy zarządzania czasem, dostajemy obietnicę optymalizacji, kontroli i poukładania – że jeśli kupimy nowy planner, nasze życie stanie się doskonalsze, że produktywność zagłuszy smutek czy poczucie niskiej wartości. Robienie czegokolwiek myli nam się z pojęciem dobrze spędzonego i spożytkowanego dnia, któremu działanie nadaje sens i znaczenie. Dlatego że wywołuje poczucie spełnienia, skuteczności i nastraja nas pozytywnie, gdy nam się uda i będziemy mogli skreślić coś z naszej listy zadań. Dla wielu takie narzędzia będą przydatne, bo motywują i pomagają w osiągnięciu celu. Często jednak to tymczasowe poczucie zadowolenia i dobrze wykorzystanego czasu odwraca naszą uwagę od faktu, że wpadamy w pułapkę toksycznej produktywności, kreujemy nierealne oczekiwania co do tego, jak powinien wyglądać nasz dzień. Przymus robienia zaczyna oplatać nas coraz ciaśniej. Habit trackery czy aplikacje śledzące naszą aktywność pokazują nam bowiem nie tylko nasz postęp, ale też przypominają, że nie robimy wystarczająco dużo.

Samo bycie produktywnym nie jest złe. Szkodliwe są presja, która temu towarzyszy, oraz obsesja na punkcie samodoskonalenia się, która niezależnie od tego, jak dużo zrobimy, i tak sprawi, że będziemy czuć się winni, że nie zrobiliśmy jeszcze więcej. Jeśli coś pójdzie niezgodnie z planem, oznaczać to będzie naszą porażkę.

Przytłaczająca toksyczna produktywność (hasztag #toxicproductivity na TikToku ma już 9 miliardów wyświetleń) jest bowiem niezwykle szkodliwa dla naszego zdrowia psychicznego. Jak ostrzegają eksperci, może prowadzić do wypalenia zawodowego, zmęczenia, bezsenności, jest prostą drogą do depresji czy zaburzeń lękowych. Pozbawia nas elastyczności, bo nie ma w niej miejsca na odstępstwa. Produktywność jest sekwencyjna, każe poruszać się w sztywno określonych ramach. Nie bierze pod uwagę, że życie jest zaskakujące i niepoukładane. Dlatego gdy rośnie przed nami góra rzeczy do zrobienia, często zwiększa się również nasze przerażenie. Kiedy nie spełniamy swoich wyśrubowanych standardów, czujemy się po prostu źle. Porównujemy się z innymi, podważamy własne decyzje i działania. Jesteśmy więźniami nawyków, którzy na koniec dnia skupiają się tylko na tym, czego nie udało im się zrobić. Jeśli nie wykorzystujemy czasu efektywnie, pojawiają się wstyd, wyrzuty sumienia, poczucie winy, bycia niewystarczającym. Nawet kwestie dbania o siebie, rytuały self-care zaczynamy traktować jako przykry obowiązek. Jeden dzień bez jogi równa się porażka.

fot. Getty Images / Virojt Changyencham

Zapominamy jednak, że od samego początku poprzeczka była zawieszona za wysoko, poza naszym zasięgiem. Jak możemy wymagać od siebie codziennych ćwiczeń, jeśli do tej pory ledwie mogliśmy zebrać się na spacer raz w tygodniu? Albo zdrowego odżywiania, kiedy próbujemy przerobić stratę lub mamy obecnie trudny czas? W imię produktywności ignorujemy własne potrzeby. Forsujemy się, gdy ciało mówi „nie”. A przecież nasze siły są skończone, nasza energia ma limit, nie jesteśmy omnipotentni. Dzień ma ograniczoną liczbę godzin, a my – zasoby. Hiperproduktywność promują najczęściej ci, którzy mają pieniądze, pomoc, udogodnienia i którym wystarczy kilka godzin snu. Nie muszą dojeżdżać do pracy, pracować na dwie zmiany, samotnie wychowywać dziecka.

Toksyczna produktywność: w pogoni za perfekcją

Nie tylko wymagamy od siebie nieustającej produktywności, ale i perfekcji. Jeśli coś się nie udaje, winimy się za to, że nie jesteśmy tacy, jacy chcielibyśmy być. Leah Weiss w swojej książce „How We Work: Live Your Purpose, Reclaim Your Sanity, and Embrace the Daily Grind” powołuje się na badania, które dowiodły, że ciągła samokrytyka może prowadzić do depresji, toksycznego perfekcjonizmu i utraty poczucia własnej wartości. A przecież wszyscy potykamy się, błądzimy i mamy gorsze dni. Takie, kiedy zrobimy wszystko, co zaplanowaliśmy, lub zupełnie nic. Dni, które zwyczajnie nie są „naszymi dniami”, gdy będziemy chcieli zacząć od jutra, poniedziałku, nowego miesiąca. Według badania przeprowadzonego w London School of Economics perfekcjonizm zabija produktywność, ciągła presja robienia paraliżuje nas i w efekcie nie jesteśmy w stanie zrobić nic. To zjawisko wiąże się z pojęciem paradoksu produktywności. Badanie opublikowane przez „Kansas Journal of Medicine” w 2021 roku dowiodło, że nieustający stres wywołany niezrobieniem czegoś w połączeniu z nierealnymi wymaganiami i poczuciem, że jesteśmy niewystarczająco wydajni, prowadzą do spadku produktywności. W skrócie: kiedy zaczynamy się przejmować, że „marnujemy czas”, finalnie tracimy go na zamartwianie się.

Zobacz także:

Toksyczna produktywność: ucieczka z pułapki robienia

Kiedy w czasie pandemii braliśmy udział w wyścigu produktywności, Chris Bailey, autor książki „Hyperfocus: How to Manage Your Attention in a World of Distraction”, podkreślał w rozmowie z „The New York Times”, że nawet w lepszych czasach bycie produktywnym wymagało dużego wysiłku, a co dopiero w erze globalnego kryzysu. Trzy lata później jego słowa są aktualne, z wojną i kryzysem ekonomicznym w tle. Dlatego zamiast poświęcać swój czas na wypełnianie luk w kalendarzu, warto przeznaczyć go na ładowanie baterii. Na odpuszczenie. Kiedyś moja terapeutka powiedziała mi, że habit trackery to forma autoagresji. Wyrzuć je wszystkie, wykasuj aplikacje dające ci łaskawie przerwę, a jeśli masz coś do zrobienia w tym tygodniu, nie zapisuj wszystkiego na poniedziałek – zrób ogólną listę i wykonaj z niej tyle, ile możesz. Skup się na małych krokach zamiast na celach, które już na starcie są nie do osiągnięcia. „Poważnie – zjedz ciastko, obejrzyj film, przeczytaj książkę. Nie wszystko, co robisz, musi mieć na celu udoskonalenie zdrowia, wiedzy, pracy czy ciała. Samo bycie też jest OK” – pisze Whitney Goodman w „Toxic Positivity: Keeping It Real in a World Obsessed with Being Happy”. Na linii mety nie czeka na ciebie żadna nagroda za bycie mistrzynią samodoskonalenia się i produktywności. Zresztą w pewnym momencie zorientujesz się, że jeśli zajmiesz się jedną rzeczą, świat podrzuci ci zaraz kolejną i praca rozpocznie się od nowa. Jeśli na tym oprzesz swoją wartość, nigdy nie będziesz wystarczająca. Zawsze bowiem będzie coś do zrobienia. Na szczęście życie (i ty) to coś więcej niż wykreślanie pozycji z listy. Czas więc ściągnąć z barków poczucie winy, oceny i zacząć mierzyć jakość życia niewymiernymi rzeczami, takimi jak czas spędzony z rodziną i przyjaciółmi, pasje i codzienne małe radości. Tylko proszę, nie wpisuj tego na żadną listę!

Tekst ukazał się w magazynie Glamour 04/23.