Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Znane wszystkim powiedzenie chyba najlepiej opisuje to, co pandemia koronawirusa zrobiła z życiem tego nietuzinkowego artysty. Zamrożenie branży koncertowej sprawiło, że Rubens – znany i ceniony gitarzysta – musiał wymyślić siebie na nowo. Zaczął pisać swoje własne teksty. I śpiewać. Szybko okazało się, że członek zespołu Darii Zawiałow, a prywatnie chłopak piosenkarki, jest bardzo zdolnym wokalistą.

Owoce jego samotnych prac w domowym studiu są już dostępne wszędzie pod postacią debiutanckiego albumu pt. „Piosenki, których nikt nie chciał”. W wywiadzie dla Glamour.pl Rubens zdradził, jak zrodziła się w nim pasja do muzyki, wyjawił, kto pierwszy usłyszał jego wokal, a także opowiedział o swoim stosunku do używek, granicach odpowiedzialności artysty oraz o tym, jak w obecnych czasach faktycznie wygląda życie rockmena.

***

Robert Choiński: Zacznijmy od podstawowego pytania. Jak się zaczęła twoja przygoda z muzyką?

Rubens: Mój tata miał blues-rockową kapelę w małej miejscowości, z której pochodzę i w której nadal mieszkają moi rodzice. Od najmłodszych lat obserwowałem więc świat muzyków, wyjazdów na koncerty, prób, spotkań. Faceci, którzy palą papierosy, piją piwo, mają długie włosy i skóry, grają na gitarach – nie ukrywam, że bardzo mnie to fascynowało. Pamiętam, że jak po koncertach koledzy taty zostawiali gitary u nas w domu, to ja się zakradałem i próbowałem na nich podgrywać. W końcu przyszedł taki moment, gdy poprosiłem tatę, żeby kupił mi mój własny instrument. Męczyłem go o to tak długo, aż w końcu dostałem na Gwiazdkę swoją pierwszą gitarę akustyczną. Tak to się wszystko zaczęło. 

A twoje pierwsze fascynacje muzyczne? Jacy artyści odcisnęli piętno na twojej twórczości?

Tu nie będzie chyba wielkiego zaskoczenia. To były rzeczy z gitarowego świata. Słuchałem dużo bluesowych wykonawców, takich jak B.B. King, Muddy Waters i John Lee Hooker. Pamiętam też, że dostałem od taty składankę Jimmiego Hendrixa. Po prostu oszalałem na punkcie tej płyty. Mogę tu też wymienić Led Zeppelin. To byli moi pierwsi muzyczni idole. Pamiętam, że później tata przyniósł do domy kasetę Michaela Jacksona z utworem „Black or White” i to też było dla mnie takie „wow”. To był o wiele bardziej nowoczesne niż to, co słuchałem do tamtej pory, ale na maksa mi się podobał tamten album. Wtedy to już wielotorowo poszło. Nigdy sobie nie nakładałem ograniczeń, więc czerpałem garściami z wielu segmentów muzyki i wszystko sprawiało mi radość.

Zobacz także:

Przez długi czas działałeś wyłącznie jako muzyk. Myśl o tym, aby zacząć używać także swojego instrumentu głosowego zrodziła się w tobie dopiero w trakcie pandemii. Jak do tego doszło?

Pandemia przyniosła nam bardzo wiele chaosu, bardzo dużo nieszczęść, ale także moment zatrzymania. W moim przypadku ten moment był w jakiś sposób zbawienny artystycznie i osobowościowo. Dzięki niemu tak naprawdę miałem czas i przestrzeń do tego, żeby robić rzeczy, których do tej pory nie robiłem.

Jestem absolutnie pewien, że gdyby nie przyszła pandemia, gdyby nie było lockdownu, gdybym w zasadzie nie był zamknięty w domu od rana do wieczora przez bardzo długi okres czasu, to na pewno nie zacząłbym śpiewać i pisać swoich tekstów.

Byłbym ciągle w ostrym rytmie grania koncertów, pracy w studiu i na pewno by to się nie wydarzyło. To, że zacząłem śpiewać, było też sposobem na cały ten chaos, na całą niewiadomą, którą przyniosła nam pandemia. Przez 10 lat co piątek rano jeździłem na zbiórkę i wyjeżdżałem busem na cały weekend grać koncerty. I nagle w pewnym momencie nie mogłem się spotykać z fanami, nie mogłem grać koncertów i generalnie siedziałem cały czas w domu. A bycie muzykiem to nie tylko walenie w struny. W mojej subiektywnej opinii to jest cały sposób na życie. Ja sobie ten sposób na życie przywróciłem w ten sposób, że zacząłem śpiewać i wypełniać wolny czas pracą nad swoimi piosenkami. Pierwsze próby były bardzo nieśmiałe. Na początku nikomu nie chciałem pokazywać tych numerów. Wokale do swoich piosenek nagrywałem w swoim domowym studiu. Muszę więc przyznać, że śpiewanie przyszło do mnie dosyć przypadkowo i niespodziewanie.

fot. Karol Gustavv

A kto jako pierwszy usłyszał twój wokal? 

Oczywiście były to osoby, z którymi się na bieżąco wymieniam się demówkami.

A spoza tego kręgu?

Mrozu, Daria Zawiałow i mój przyjaciel Mikołaj Ziemak. Oni byli pierwsi i potem jeszcze długo, długo nikt nie słyszał tych kawałków. Biorąc pod uwagę to, jak oni śpiewają, a w mojej osobistej opinii mają dużo pojęcie na temat tego, co robią, to właśnie im postanowiłem wysłać swoje pierwsze wokalne podrygi. Oni powiedzieli wtedy: „Wow, stary, ma to sens”. Z tego miejsca im oczywiście za to dziękuję. To był dla mnie pomyślny wiatr w żagle. Dzięki nim pomyślałem: „Kurde, to będę robił sobie dalej te piosenki”.

W przypadku „Wszystko OK?” najpierw była muzyka, do której potem dopisywałeś tekst. Zawsze tworzysz w ten sposób?

Zazwyczaj dzieje się to w ten sposób, że daję sobie trochę takiej zajawki na zasadzie zabawy z instrumentami. Biorę gitarę, bas, klawisze, odpalam jakieś sample perkusyjne na moim komputerze studyjnym. Generalnie bawię się. Zaczynam improwizować i jak czuję, że mam już jakiś szkic piosenki, który w jakiś sposób mnie porusza, ma to coś, to zazwyczaj wtedy już czuję, że od tego można się zaczepić. Wielokrotnie też jestem studiu, wychodzę z niego po 10 godzinach i nie wynika z tego nic fajnego. Zazwyczaj jednak wynika. O zalążku utworu lubię myśleć jak o fali, na której będę mógł potem surfować. Bardzo rzadko zaczynam od tekstu, do którego dopiero potem komponuję muzykę. Aczkolwiek był też taki moment, że spisywałem sobie w notatniku w telefonie jakieś frazy, które przyszły mi do głowy np. podczas stania w korku. Robię też tak teraz, gdy bardziej skupiam się na promocji albumu i graniu koncertów.

Współpracowałeś przy powstawaniu płyt Darii Zawiałow, Mroza, Wojtka Mazolewskiego i Johna Portera . Sam jednak zrobiłeś wszystko sam...Dlaczego?

Może to jest taką przeciwwagą do tego, że całe życie pracowałem z ludźmi w kooperacji, w jakimś większym teamie. Tak jak więc do tej pory nigdy się nie zamykałem się sam w studiu, tak teraz nie dopuszczałem do siebie ludzi i stałem się taką Zosią Samosią. Mam jednak wrażenie, że ten materiał jest na tyle intymny i osobisty, że ciężko by mi było kogoś do niego dopuścić. To nie znaczy jednak, że wcale o tym myślałem. Drugi powód jest już całkowicie praktyczny. Gitara to mój główny instrument, na kilku innych jeszcze potrafię grać lepiej bądź gorzej, a na niektórych naprawdę bardzo fatalnie, ale i tak na nich zagrałem na tej płycie. Wszystko miałem bowiem pod rękę. Nagrywałem i po prostu było to już zrobione. Chciałem uniknąć sytuacji, w której będę musiał czekać aż komuś zwolni się termin. Zanim bym tą całą układankę poskładał, zgrał kalendarze i doprosił się kogoś, żeby mi dograł gitarę czy bas… Ja to wszystko przyspieszyłem i zrobiłem sam. 

Chciałbym teraz pogadać o konkretnych utworach z twojej płyty. Album otwiera kawałek zatytułowany enigmatycznie „7 grudnia 2020”. Skąd ten tytuł? Co się wtedy wydarzyło?

Muszę tutaj znowu ten enigmatyczny tytuł tego utworu podtrzymać. Na pewno to był bardzo mocny dzień dla mnie. Pamiętam, że przyszedłem wtedy do studia i w zasadzie ta piosenka wypadła w jakiś sposób ze mnie – zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Tą datę traktuję też symbolicznie. W ogóle dla mnie ta płyta jest dla mnie takim zbudowaniem siebie na nowo. Zaczynam robić zupełnie nowe rzeczy, których nie robiłem do tej pory. Dla mnie ta data, poza bardzo osobistymi historiami, które się wydarzyły tak naprawdę dzień wcześniej, to taki moment, gdy zacząłem od zera budować siebie i od nowa patrzeć na świat. I to jest też symbolicznie, że umieściłem tę piosenkę jako pierwszą na swojej debiutanckiej płycie, bo to jest dla mnie początek Rubensa jako Rubensa.

No to teraz jeszcze druga data: 29 sierpnia 2022. Skończyłeś wtedy nagrywać swoją debiutancką płytę.

Aaa, chyba byłeś na moim Instagramie

Tak. Co wtedy czułeś?

Czułem zmęczenie (śmiech). Bo wtedy naprawdę mocno cisnąłem w studiu. Pamiętam, że od wytwórni miałem jakiej deadline’y odnośnie czasu potrzebnego na tłoczenie płyty, wykonanie poligrafii i tych wszystkich technikaliów, o których nie do końca miałem pojęcie. Musiałem się naprawdę sprężyć, żeby ta płyta ukazała się w tym roku. Okazało się to sporym wyzwaniem, bo byłem wtedy w bardzo mocnym trybie koncertowym. W weekendy koncertowałem, w tygodniu kończyłem płytę. Chciałem bowiem prawie wszystkie rzeczy zaśpiewać jeszcze raz, bo czułem, że mogę zrobić to lepiej niż chociażby na demówkach sprzed 2 lat. Miałem też minimalne korekty tekstowe. Czułem więc zmęczenie, ale co ważniejsze, to był taki moment, gdy puściłem sam do siebie oko i powiedziałem: „Zrobiłeś to, udało się, ta płyta wyjdzie w tym roku”. Poklepałem sam siebie po plecach, a to do tej pory nie zdarzało się to u mnie zbyt często.

Słuchając twojej płyty moją szczególną uwagę przykuł utwór „Najpóźniej dziś”. Mam wrażenie, że opowiada o dość ciężkich przeżyciach. Pisanie piosenek i tworzenie muzyki jest dla ciebie formą autoterapii?

Muzyka zawsze była dla mnie pewną formą ucieczki od rzeczywistości, zazwyczaj tej trudnej rzeczywistości. Gdy się u mnie w życiu coś tam kopało, to wiedziałem, że jak się udam do studia, jak wezmę do ręki gitarę, jak odpalę płytę, to na pewno znajdę tam jakiś moment ukojenia. Czy to jest autoterapia? W pewnym sensie tak, ale ja jestem zdania, że muzyka nie zastąpi profesjonalnej terapii. Nie powiem tego, że „music is the best therapy”, tak jak kiedyś mój znajomy powiedział. Nie uważam tak. Terapia to terapia. Muzyka to muzyka. Na pewno muzyka pozwala na jakiś czas, w moim przypadku, znaleźć moment ucieczki. I tak też było na etapie robienia tej płyty. Wiadomo: pandemia, moje osobiste przeżycia z tamtego okresu czasu, chaos, niepewna sytuacja zawodowa dla muzyka. To moje domowe studio to była dla mnie bezpieczną przystanią, do której mogę sobie zajrzeć i robić piosenki.

Miałeś w swojej karierze chwile zwątpienia, gdy myślałeś o tym, żeby porzucić muzykę?

Taki kryzys pojawił się mniej więcej po 1,5 roku od momentu jak przyjechałem do Warszawy. Nie do końca było tak, jak sobie założyłem, że będzie. Pamiętam moją rozmowę z Michałem Kushem.  Powiedziałem mu wtedy, że wyznaczyłem sobie datę. Jeśli do tego momentu nie wydarzy się coś takiego, co nada temu wszystkiemu sens, to pójdę do normalnej pracy, a gitarą będę zajmował się czysto hobbystycznie. Szczęśliwie zaraz po tym zdarzeniu moje granie tutaj w Warszawie zaczęło nabierać sensu. Do regularnej pracy na etat do dnia dzisiejszego nie poszedłem i szczęśliwie spotykamy się dziś przy okazji premiery mojej debiutanckiej płyty. Nie chcę więc tworzyć wokół siebie mitu artysty, który cały czas życie wierzył w muzykę i nigdy nie miał momentu zwątpienia. Były takie momenty, ale nadal jestem przy muzyce.

Chciałbym cię zapytać o utwór „A gdyby tak”, w tle którego słychać szum ulicy. Mam wrażenie, że wiąże się z tym jakaś ciekawa historia.

To bardzo dobre spostrzeżenie, bo ten numer to był jeden z tych, które w jakiś sposób – jak to określam – wypadły ze mnie. Tekst do tej piosenki napisałem niemal od razu w całości. Później wprowadziłem tylko minimalne korekty. To był całkiem pogodny dzień, dosyć późny wieczór. Z okna mojego mieszkania dobiegały głosy ruchliwej ulicy. Jakoś tak fajnie mi to wszystko się wtedy zgrało. Napisałem piosenkę, z której byłem na maksa zadowolony. Zawsze chciałem mieć taki numer – trochę country, trochę folkowy. Ten szum ulicy jakoś tak mnie urzekał, że po prostu wziąłem telefon i nagrałem go na dyktafon i podłożyłem go potem w studiu pod finalną wersję piosenki. To jest zapis tego szumu ulicy dokładnie z tego wieczoru, w którym skomponowałem ten numer. 

Fajna historia. A jesteś w ogóle mieszczuchem, czy raczej tęsknisz za spokojem? Masz swoje ulubione miejsca?

Ja jestem jedną nogą w centrum, najlepiej w centrum Warszawy albo Londynu lub Nowego Jorku, a druga nogą jestem pod lasem w jakiejś chatce, gdzie panuje cisza i spokój. Na dzień dzisiejszy chyba trudno byłoby mi wyprowadzić się z dużego miasta, bo bardzo lubię tkankę miejską, jego energię oraz to możliwość obcowania ze sztukę, z ludźmi, z kulturą, knajpami, które serwują jedzenie ze wszystkich zakątków świata. Ciężko by mi było chyba dzisiaj z tego zrezygnować, ale uwielbiam wiejski, sielankowy klimat. Jeszcze nie teraz, ale przyjdzie taki moment jak moi synowie będą już dorośli i samowystarczalni, to jestem przekonany, że zbliżając się do emerytury na pewno wybędę gdzieś na prowincję. Wtedy moich synów będę po prostu zapraszał do siebie na wioskę. 

Piosenka „Zostać na zawsze” to bardziej rock'n'rollowy, zadziorny, ale też taki sexy kawałek. Śpiewasz w nim „możesz tu przyjść nawet na haju”. Jaki masz stosunek do używek? Jesteś w rock’n’rollowym świecie już dłuższy czas, z pewnością widziałem wiele. Co o tym sądzisz?

Po dłuższym czasie w branży muzycznej widziałem już chyba wszystkie możliwe sytuacje związane z używkami. W niektórych sam brałem udział. Dzisiaj funkcjonuję w niej totalnie na trzeźwo. Nie używam żadnych znieczulaczy, alkoholu czy też innych używek. Mój stosunek do tego jest jednak raczej liberalny. Wydaje mi się, że każdy jest panem swojego losu. Ja wiem, że najlepiej funkcjonuję nie stosując używek. Takie są moje wnioski z kilku lat działalności. Nie jestem abstynentem, ale nie używam alkoholu nadmiernie. Teraz prawie w ogóle nie piję. Mocniejsze substancje w ogóle nie wchodzą w grę. Jestem jednak za tym, że jak komuś coś pomaga, to niech tego używa. Wiadomo tylko, że – tak jak ze wszystkim – nadmiar może być niebezpieczny. Jestem na pewno zwolennikiem depenalizacji wielu zakazanych środków, bo to niewiele wnosi tak naprawdę jeżeli chodzi o zmniejszenie używania tych środków i ograniczenie dramatów związanych z uzależnieniami. Moim zdaniem więcej wniosłoby zwiększenie świadomości odnośnie tego, czym są dane używki.

Z moich obserwacji sama branża muzyczna stała się bardzo profesjonalna. Te wszystkie mity na temat wiecznie naćpanego i wiecznie pijanego rock’n’rollowca trochę się już zdezaktualizowały.

Może kiedyś tak było. Nie chcę się wypowiadać na temat tego, co było kiedyś. Znam to tylko z legend, bo wtedy nie pracowałem w branży muzycznej. Oczywiście zdarzają się różne sytuacje, ale mam wrażenie, że wszystko jest dzisiaj bardzo profesjonalne. Każdy się stara zrobić swoją robotę jak najlepiej i mam wrażenie, że alkohol i inne środki nie pomagają w tym.

Pytam się ciebie o to nie bez przyczyny. Mam wrażenie, że w ostatnim czasie przerzuca się odpowiedzialność za postawy młodego pokolenia na artystów i na to, co jest pokazywane w telewizji, na to, o czym śpiewają idole młodzieży, a niekoniecznie na rodziców. Co o tym sądzisz?

Myślę, że to jest droga na skróty i znalezienie sobie kozła ofiarnego. Ja nie widzę tutaj żadnej odpowiedzialności artystów. Każdy jest odpowiedzialny sam za swoje życie. Wiadomo, że historie są różne. Ma się różnych rodziców, których się nie wybiera. Oni też nie zawsze są tacy, jacy powinni być i sami mają też swoje problemy, które potem przenoszą na swoje dzieci. Warunki są różne bardzo często w życiu, ale ta odpowiedzialność jest jednak po stronie nas samych. Nie twierdzę, że tak musi być w każdym przypadku. Jak myślę o swoich własnych wyborach, to raczej nie staram się za swoje niepowodzenia, trudności czy przeciwności losu obwiniać wszystkich dookoła. Zawsze w pierwszej kolejności patrzę na siebie. Staram się pamiętać, że generalnie to ja sam odpowiadam za swoje życie To mi daje dużo satysfakcji na koniec dnia, bo jak coś się uda, to mogę się klepnąć w plecy, a jak coś się nie uda, to też wiem, że to ja i nie muszę szukać innych.

okładka albumu „Piosenki, których nikt nie chciał ”

A jak czujesz się teraz w roli frontmana? Przez lata występowałaś w cieniu głównych gwiazd, jako członek zespołu, jako współautor, współkompozytor itd. Jesteś przygotowany na zwiększone zainteresowanie twoją osobą?

Na pewno bardzo dobrze się czuję w tych butach, w których teraz jestem. Do tej pory, tak jak mówisz, to była jakaś druga, trzecia linia na scenie czy właśnie w książeczce dołączonej do płyty. Tam było mi bardzo dobrze i zawsze się tam spełniałem. Wiem też, że od dłuższego czasu rozpychałem się, szukając swojego środka wyrazu. I tak to się wszystko jakoś poskładało, że przyszła ta pandemia. To mi dało masę wolnego czasu, taką platformę do robienia nowych rzeczy. Zacząłem śpiewać, pisać teksty i okazało się, że ja sam poczułem się ze sobą dobrze, że mogę się wreszcie wyrażać w 100% tak jak chcę.

Czuję czasami w rozmowie z niektórymi dziennikarzami, że oni nie do końca wierzą, że ja to robię na serio. Myślą, że wydam sobie parę piosenek, ale za chwilę wrócę do grania na gitarze i komponowania dla innych. Zdecydowanie chciałbym to zdementować. Jestem Rubensem na 100% i jestem gotowy, żeby wejść w te buty na 100%.

Czuję się zajebiście robiąc to, co robię właśnie teraz. To nie jest próba mikrofonu. Już mam pomysł na kolejną płytę. Rozpiera mnie energia i czuję się bardzo dobrze robiąc to, co robię. A czy jestem gotowy na zainteresowanie? Myślę, że tak. Na razie dochodzą mnie tylko pozytywne głosy. Chcę jednak zaznaczyć, że głos krytyki też jest dla mnie tak samo ważny. Może bardziej przykry, ale tak samo wartościowy, tak jak każdy inny głos w kontekście mojej twórczości.

Jakie są twoje plany na kolejne miesiące?

Nie mogę się doczekać swojej pierwszej trasy koncertowej. To z pewnością będzie dla mnie magiczne, czy wręcz mistyczne przeżycie. Do końca roku z pewnością także skupię się na promocji debiutanckiego albumu „Piosenki, których nikt nie chciał”. Mam nadzieję i tego sobie życzę, aby zagrać jak najwięcej koncertów w jak najlepszych miejscach i zagrać o fajnych godzinach na festiwalach. To są moje marzenia. Jeśli to się wydarzy, to po prostu będę przeszczęśliwym kolesiem. Czuję w sobie mnóstwo takiego artystycznego ognia. W obecnej chwili jestem niestety na etapie remontu mieszkania, studio jest trochę zawalone, więc nie mam gdzie się wyżyć muzyczne, zrobić nowych piosenki, ale czuję już, że jak już dorwę się w grudniu do mojego studia, to mnie tam rozniesie. Chcę już robić kolejne numery.

A bardziej prywatne marzenia? Życzysz sobie czegoś na te kolejne miesiące?

To może być dziwne, bo prze chwilą mówiłem, że chcę, żeby to zawodowo było bardzo intensywne, ale prywatnie - pewnie trochę w kontrze do tego, co powiedziałem – chciałbym mieć może więcej takich momentów, kiedy będę mógł wyjechać na wioskę trochę odpocząć. Albo inaczej, chciałbym nauczyć się w jaki sposób odpoczywać, wykorzystywać wolne dni na regenerację, czyli np. wyjechać z miasta, odłożyć telefon, gdzieś się zaszyć na chwilę. To są takie moje prywatne marzenia. Ja czuję się bardzo dobrze z tym, co mam. Dziękuję za każdy dzień. Wstaję rano i myślę o tym, że mam dwie sprawne ręce, mam dwie sprawne nogi, moje dzieciaki są zdrowe, leci u mnie woda w kranie. To już są dla mnie ogromne powody do wdzięczności. Reszta to dodatki. Jak to się utrzyma dalej, to będzie zajebiście.

fot. Karol Gustavv