Wzięłam do ręki perfumy Lush 29 High Street, rozpyliłam je kilkukrotnie w powietrzu oraz na skórę i dopiero poczułam, że stworzyłam odpowiedni nastrój do pisania mojej relacji z wycieczki. Zapach wybrałam nieprzypadkowo. Lush 29 High Street to wyjątkowe perfumy, które są dostępne wyłącznie w jednym sklepie na świecie (w brytyjskim Poole), który miałam przyjemność odwiedzić. Była to zatem, poza wspomnieniami, najlepsza pamiątka, jaką mogłam za sobą przywieźć. Otoczona tą wonią miałam już wszystko, żeby opowiedzieć wam o tym, jak wyglądały 3 dni spędzone w Wielkiej Brytanii z marką Lush. Według mnie była ta wyprawa do urodowej fabryki Willy’ego Wonki. Beauty Disneyland – określiła ją Aga Grzelak. Niezależnie jednak od tego, które skojarzenie jest bliższe prawdy, to niezaprzeczalne jest to, że było to niezwykłe doświadczenie. Zanim jednak przejdę do wspomnianej fabryki, to zacznę od miejsca, od którego wszystko się zaczęło zarówno w dla samej marki, jak i podczasz naszej wycieczki.

Dzień pierwszy – Pierwszy sklep Lush w brytyjskim Poole

Historia marki Lush rozpoczęła się w Poole, więc i tu wystartowała nasza wycieczka. Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy pod wyjątkowy adres, który natychmiast wywołał u mnie konkretne skojarzenie. Do listy najbardziej magicznych miejsc w Wielkiej Brytanii zaraz koło peronu 9 ¾ w myślach od razu dopisałam 29 ½ High Street w Poole. Obok tego budynku nie da się przejść obojętnie i to dosłownie. Do środka wręcz zaprasza wydobywająca się z niego woń pomieszanych ze sobą aromatów różnych kosmetyków. Numery znajdujące się nad drzwiami wskazują na to, co znajduje się za nimi. 29 High Street to Lush Spa (jedno z 9 w Wielkiej Brytanii). Pół numeru wyżej znajduje się natomiast sklep i to pierwszy sklep Lush, który powstał na świecie i od 1995 roku nadal tam jest.

Fot. archiwum prywatne

Nadgryziona zębem czasu podłoga po pubie, który znajdował się tam przed sklepem i idealnie współgrające z nią meble jakby przeniesione ze starej apteki tworzą piękne tło dla tego, co można tam kupić. Nie ukrywam jednak, że ciężko było się skupić na samym designie, bo z każdej strony zaczepiały mnie zapachy, kolory i charakterystyczne opakowania. Po wzięciu koszyka trudno było się zdecydować, co właściwie do niego włożyć, bo każda rzecz dosłownie krzyczała: weź mnie. Wtedy doskonale zrozumiałam jedną z klientek, która przyszła z listą zakupów. Taki widok kojarzy mi się wyłącznie ze sklepami spożywczymi, więc pewnie dlatego się nie przygotowałam. Tu jednak był to przepis na sukces, bo z pomocą personelu do koszyka trafiały jedna po drugiej kolejne pozycje.

Fot. archiwum prywatne

Musiałam po prostu wziąć głęboki wdech i zacząć myśleć racjonalnie o tym, co w Lushu lubię najbardziej, czego potrzebuję i jak mogę uczcić to, że robię zakupy w tak wyjątkowym miejscu. W ten sposób ułożyła mi się całkiem sensowna lista i ze sklepu wyszłam ostatecznie z sześcioma rzeczami. Wzięłam dwa kosmetyki do włosów, bo nigdy nie przepuszczam okazji, żeby odkryć coś, co może okazać się dla nich ratunkiem. W tym przypadku liczę na moc Lush American Cream i Lush Curl Power. Zdecydowałam się też na kostkę do masażu, bo te zaraz po balsamie Charity Pot i bombach do kąpieli zajmują miejsce na podium moich ulubieńców. Nie zapomniałam też o ulubionym kremie mojego chłopaka Lush Celestial. Chciałam też mieć coś specjalnego, co byłoby pamiątką po wizycie w tym miejscu. To zadanie idealnie spełniała płócienna torba z nadrukiem sklepu, a także wspomniane już perfumy Lush 29 High Street, które powstały z myślą o tym miejscu i są dostępne tylko tam. Nic bardziej w stylu Poole nie mogłam ze sobą zabrać.

Fot. archiwum prywatne

Zobacz także:

Dzień drugi – Manufaktury Lush w brytyjskim Poole

Drugi dzień lushowej wycieczki to właśnie ten czas, kiedy zaczęłam myśleć, że musiałam przegapić swój złoty bilet, a i tak trafiłam do urodowej fabryki Willy’ego Wonki, a Aga Grzelak stwierdziła, że jest w beauty Disneylandzie. Okazało się, że Lush ma właściwie własne miasteczko, do którego pracowników dowozi dedykowany temu elektryczny autobus, który tym razem zabrał nas. Na miejscu mieliśmy przygotowany cały plan zwiedzania, który zakładał, że odwiedzimy różne działy. Poznawanie kolejnych sprawiało, że nie tylko na mojej twarzy, ale również innych uczestników (oprócz polskiej reprezentacji byli też beauty entuzjaści i entuzjastki z Czech, Słowacji i Węgier) malował się coraz większy uśmiech. Tym bardziej czułam się wyróżniona, jako jedyna redaktorka urody z Polski, która mogła tego doświadczyć. Dokładnie sprawdziłam zatem dla was, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami manufaktury Lusha.

Fot. archiwum prywatne

Pierwszym punktem, który pokazał nam Lush, był Fresh Department. Tu właśnie po raz pierwszy poczułam, że to miejsce przypomina mi fabrykę Willy’ego Wonki. Cały wózek borówek, kosze pomidorów, cytryn i innych owoców, a do tego liście, kwiaty – wszystko wyglądało tak, jakby ktoś chciał zrobić coś pysznego do jedzenia, a potem to przyozdobić. Pracownice mieszające kolorowe mazie w gigantycznych naczyniach do złudzenia przypominających te kuchenne tylko potęgowały ten efekt. Jadalnie wyglądające formuły były jednak maskami do twarzy i innymi kosmetykami. Dalej apetyt tylko rósł. Kolejne urodowe specyfiki wyglądały bowiem jak galaretki, cukierki, ciastka, torty, rolady, keksy i inne smakołyki. Kolejny dział był wręcz pełny jednych z nich.

Fot. archiwum prywatne

Numerem drugim na naszej mapie zwiedzania był bowiem Soap Department. To właśnie tu powstają bloki nie keksów, a wyglądających jak one mydeł, które potem kroi się w plastry nożem i… myje się nimi. Trasa naszej wycieczki łączyła się jednak nie tylko z oglądaniem i wąchaniem kolejnych kosmetyków, ale również poznawaniem osób, które na co dzień robią je dla nas. Okazało się, że Lush jest inkluzywny nie tylko na pokaz, a różnorodność panuje nie tylko wśród pracowników sklepów, ale również w manufakturze. Kolor skóry, wyznanie, figura – tu nic z tych rzeczy nie ma znaczenia i choć wydaje się, że to coś zupełnie naturalnego, to jednak nie możemy udawać, że w wielu miejscach wcale takim nie jest. Na trasie spotkaliśmy też Polaków, których w manufakturze w Poole pracuje naprawdę wielu. Wiele osób chętnie opowiadało o latach swojej pracy w tym miejscu i podkreślało, że Lush to dosłownie firma rodzinna, bo matki ściągają tu do pracy swoje dzieci, siostry braci itd. Dodatkowym plusem było też to, że w końcu zobaczyliśmy twarze, które trafiają na pudełka kosmetyków sprzedawanych na całym świecie. Dla mnie był to jeden z najbardziej chwytających za serce momentów, bo w tym wszystkim nie było wszechobecnej ściemy. Twarze i imiona z opakowań są prawdziwe.

Fot. archiwum prywatne

Choć w mydlarni było pachnąco, kolorowo i wspaniale, to jednak nie będę ukrywać, że nie mogłam się doczekać kolejnego punktu programu. Ballistic Department to bowiem miejsce, w którym powstają moją ulubione bomby do kąpieli. Swoją pierwszą miałam okazję zrobić podczas przedpremierowej wizyty w sklepie w warszawskich Złotych Tarasach i od początku liczyłam, że tu znów nadarzy się okazja. Prace ręczne mnie uspokajają i relaksują jak mało co. Po tym jak wymieszałam ze sobą kolorowe proszki i upchnęłam w foremkę po raz pierwszy, to wiedziałam, że jak zostaną kiedyś bez pracy, to zawsze będę mogła wysłać CV do Lusha i jak się uda, to będę robić to, co lubię (nie wiem tylko, czy tak bardzo jak pisanie, ale to już inna kwestia). Okazało się, że telepatia naprawdę działa i Lush czytał mi w myślach, bo po raz kolejny mogłam przywdziać rękawiczki i wziąć się do roboty. Poprzednio własnymi rękami miałam okazję zrobić krowę. Tym razem padło na Avobath. W moim tempie raczej dużo by tych bomb nie powstało, ale zawodowcy robią łącznie 2000 sztuk dziennie w samym tylko Poole. W dodatku działają z wyprzedzeniem i już teraz pokazano nam bomby, które trafią do sprzedaży na Halloween czy święta. Mogę na razie zdradzić tylko, że będzie pięknie, kolorowo i pachnąco.

Fot. archiwum prywatne

Pomimo że emocje sięgały zenitu, a od ciągłego uśmiechania się bolały mnie już policzki, to wciąż nie był koniec. Kolejny na liście był Bubble Department. Okazało się, że typowe bomby do kąpieli, a ich bąbelkowe wersje, to dwie zupełnie różne bajki. Wiem to dokładnie, bo takie też miałam okazję zrobić i to w dodatku w tej wersji, która od dawna kusiła mnie podczas zakupów w Lushu. Padło bowiem na bąbelkową kostkę Raspberry Blower na patyku. Ta nie powstawała jak bomby do kąpieli z proszków, a z ciepłej i miękkiej substancji, która przypominała ciastolinę. Zrobienie kostki bąbelkowej do tego okazało się dużo trudniejszym zadaniem. Ostatecznie jednak się udało i teraz nie mogę się doczekać okazji, żeby w końcu ją wypróbować.

Fot. archiwum prywatne

Na sam koniec został Green Hub, w którym zobaczyliśmy na własne oczy, dlaczego marka Lush jest doceniana za ochronę środowiska i zrównoważone działania. Okazało się, że w ogromnej hali są segregowane i przerabiane śmieci, naprawiane popsute elementy wystroju sklepów, składowane tematyczne ozdoby na przyszłe lata, a także przygotowywane końcówki serii kosmetyków do przekazania na cele charytatywne, żeby nic się nie zmarnowało. W manufakturze Lusha widziałam sporo plastiku, ale potem widziałam też, co się z nim dzieje. Foremki do bomb, bąbelkowych kostek, mydeł i innych kosmetyków powstawały na naszych oczach, ale widzieliśmy też zużyte przygotowane do recyklingu. Dowiedziałam się też, że w sklepach Lush przyjmowane są zużyte opakowania po kosmetykach (za każde opakowanie jest 2,50 zł zniżki, a za 5 opakowań jest świeża maseczka do twarzy), a wszystko po to, żeby te wróciły do manufaktury i ponownie stały się pudełkiem lub czymś innym. To naprawdę zrobiło na mnie wrażenie. W każdym dziale kluczowy był za każdym razem człowiek. Maszyny były tylko dodatkiem, który usprawniał ich pracę, ale w żadnym przypadku ich nie zastępowały i to też kolejne spostrzeżenie, które pewnie będzie wracało do mnie za każdym razem po spojrzeniu na ich kosmetyki, które są robione przez ludzi i pakowane przez ludzi, którzy na dodatek chyba świetnie się przy tym bawią.

Fot. archiwum prywatne

Dzień trzeci – Flagowy sklep przy londyńskiej Oxford Street

Flagowy sklep Lush mieści się przy londyńskiej Oxford Street. Właśnie to miejsce stało się celem naszej podróży trzeciego dnia. Już widok witryny sklepowej zwiastował, że czeka tam na nas coś świetnego. Cała była bowiem dedykowana kolekcji Barbie x Lush, która do tej pory była pilnie strzeżoną tajemnicą i dopiero niedługo przed naszą wizytą ujrzała światło dzienne (od razu mogę wam też powiedzieć w sekrecie, że w Polsce także będzie można kupić te rzecz i to już na przełomie sierpnia i września). To jednak nie jedyne, co przykuło moją uwagę. Już od progu nie miałam pojęcia, czy bardziej ciekawi mnie dział wypełniony świeżymi kwiatami, czy okrągła wanna wypełniona różową wodą i liliami (chciałam ją zabrać ze sobą). Dalej wcale nie było gorzej.

Fot. archiwum prywatne

Parter w trzykondygnacyjnym sklepie jest poświęcony przede wszystkim pielęgnacji włosów i makijażowi. O ile ten pierwszy już wiedziałam, że będzie mi lada chwilę bliżej znany, bo w końcu w walizce miałam już kilka kosmetyków, tak ten drugi okazał się rajem urodomaniaczki. Najbardziej intrygował mnie podkład w kostce, bo po prostu nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego. Były tam też szminki, tusze do rzęs, eyelinery, korektory i rozmaite pędzle. Ostatecznie jednak przepadłam oglądając rozświetlacze. W końcu jestem ich ogromną fanką. Wciąż nie potrafię się zdecydować, czy bardziej podobał mi się różowy, czy złoty.

Fot. archiwum prywatne

Pierwsze piętro to natomiast raj dla miłośników i miłośniczek bomb do kąpieli Lusha. Te pokrywają właściwie całe ściany. I tu po raz kolejny zobaczyłam gastronomiczny akcent, który idealnie pasuje do tej kosmetycznej marki. Chodzi o ruchomą taśmę, którą znam z barów sushi. Tu jednak nie jechały maki, a kolejne bomby i kosmetyki. Na piętrze nie brakowało też kostek bąbelkowych i mydeł. Podczas wizyty w sklepie odkryłam najpiękniejszy zapach mydła (Bohemian), wybrałam najbardziej intrygującą mnie kulę (Lucky Cat) i znalazłam też dla siebie pamiątkę z Londynu – apaszkę w morskie motywy, które stworzyli podopieczni Arthouse Unlimited. Na tym piętrze jest też mała kawiarnia, w której stołują się nie tylko pracownicy i pracowniczki, ale również klientki i klienci.

Fot. archiwum prywatne

Najniższy poziom sklepu przy Oxford Street to nie tylko strefa, w której są mgiełki zapachowe, ale przede wszystkim Lush Spa. Wewnątrz ekspertki ze sklepu mówią tylko kojącym szeptem, co na tle odgłosów śpiewających ptaków jest prawdziwą oazą spokoju w tak pełnym hałasu miejscu. Tu jednak nie tylko mogliśmy się na chwilę wyłączyć z pełnego wrażeń i emocji dnia, ale czekała na nas też niespodzianka. Okazało się bowiem, że oprowadzająca nas kierowniczka sklepu, postanowiła zabrać nas na zaplecze i wyprowadziła wyjściem dla personelu z drugiej strony sklepu.To był początek drogi w zupełnie inne miejsce, gdzie czekała nas różowa niespodzianka.

Fot. archiwum prywatne

Celem naszego spaceru był zamknięty jeszcze pop-up Barbie x Lush. Choć na miejscu trwały jeszcze prace, to zostaliśmy zaproszeni do środka. A tam czekał na nas różowy zawrót głowy. Różowe było tam absolutnie wszystko. Ściany, kanapa, prysznic, lodówka, półki, telewizor, telefon, radio, a podłoga i parapety z różowego lastryko tylko potęgowały efekt. Najważniejsze były jednak różowe kosmetyki Barbie x Lush, które ekskluzywnie mogliśmy poznać na długo przed polską premierą. Wszystko to było jak we śnie. Co mogę powiedzieć więcej? Pojechałam, zobaczyłam, doświadczyłam i mam nalushowane baterie na długo. Jakieś biuro podróży powinno nawiązać współpracę z Lushem, żeby w końcu beauty entuzjastki i entuzjaści mieli swój własny park rozrywki.

Fot. archiwum prywatne

Fot. archiwum prywatne