Reklama

Przez lata zajmowała się produkcją filmową i telewizyjną. Dziś jest certyfikowaną koordynatorką scen intymnych na planach filmów i seriali. – Często słyszę: „kiedyś Was nie było i też się takie sceny kręciło”. Tylko jakim kosztem? – mówi koordynatorka scen intymnych Marta Łachacz.

Marta Krupińska: Koordynator scen intymnych to dość nowy zawód, pojawił się w Hollywood na fali #MeToo w 2017 roku. Na czym polega Twoja praca?
Marta Łachacz: Pracuję na planach filmów i seriali, przy kampaniach społecznych, teledyskach, krótkich metrażach, etiudach. Jestem łącznikiem, adwokatem pomiędzy wizją reżysera a granicami aktorów. Mówiąc prosto: gdy jest do zrealizowania scena intymna, najpierw dowiaduję się od reżysera, jak on ją widzi, potem przedstawiam to aktorom, a następnie w bezpiecznej przestrzeni ustalamy wspólnie jej finalny przebieg.

Warto od razu powiedzieć, czym są sceny intymne. Bo to nie tylko sceny seksu?
Przede wszystkim nie ma seksu na planie, to jest gra aktorska. Tak samo jak nie pokazujemy genitaliów, one są zakryte. Scenami intymnymi są więc wszystkie sceny związane z udawaniem czynności seksualnych, nagością i przemocą w kontekście seksualnym. Ale również sceny nagości niezwiązane z seksem, np. gdy ktoś płacze pod prysznicem, chodzi topless po pokoju i rozmawia przez telefon. Także sceny badania ginekologicznego, urologicznego, karmienie piersią, poród. Może to być też scena wymagająca od aktorów bliskości, która jest dla jednej strony bądź obu niekomfortowa, albo scena tak wymagająca emocjonalnie od aktora, że tworzymy do jej realizacji specjalne warunki pracy.

I wtedy wkraczasz Ty, i co robisz?
Wkraczamy już na etapie przygotowań do filmu. Omawiamy sceny z reżyserem i aktorami krok po kroku – to twórcza praca zbiorowa, która prowadzi do powstania finalnej choreografii sceny. Ustalamy, co będzie widać w kamerze, jakie są wymagania co do nagości, jakie pozycje będą wymagane w scenie, czy są pocałunki i jakie – wszystko po to, by realizacja sceny odbyła się w bezpiecznych warunkach. Chciałabym podkreślić, że koordynatorzy nie wchodzą w buty reżysera – wszelkie kwestie związane z grą aktorską, emocjami, dialogami, prowadzeniem historii nie są w naszej gestii. Owszem, na tym etapie doświadczenia, jakie mam, często dostaję zielone światło od reżysera, by pracować samodzielnie z aktorami. Spotykamy się wtedy na próbach, gdzie aktorzy mogą się lepiej poznać, przegadać sobie postaci i sytuacje, bo na planie nie ma na to czasu ani miejsca. Czasami wychodzimy z zupełnie inną sceną, niż była w scenariuszu.

No właśnie, opowiedz trochę o swoim doświadczeniu w branży. W końcu plan filmowy przez lata był dla Ciebie jak drugi dom.
I wciąż jest, od 2008 roku. Wcześniej byłam producentką i kierownikiem produkcji, co sprawia, że bardzo dobrze wiem, czego mogę wymagać od twórców i produkcji. Jako freelancer zbudowałam dużą siatkę kontaktów, co także pracuje na rozwój mojej kariery.

Wspomniałaś o choreografii scen intymnych. Ustalacie sekwencję ruchów, tak jak w tańcu?
Tak, bo zależy nam, aby te sceny wyglądały naturalnie, a jednocześnie, by wszystko odbywało się za zgodą aktorów. Podczas prób omawiamy pozycje, konkretne ruchy. Pracujemy też nad psychologią postaci, np. w przypadku roli sexworkerki wymyślamy jej seksualność, co ją motywuje, jak ona uprawia seks z klientem, a jak w sytuacjach romantycznych. Większość osób myśli, że my jesteśmy tylko od podawania szlafroków na planie itp. A tu jest dużo kreatywnej pracy przed wejściem na plan.

A co, gdy aktor ma obiekcje, a reżyser upiera się przy danej scenie? Musisz być Szwajcarią, wchodzisz w rolę mediatora?
Zawsze staram się wyjść od tego, dlaczego i czy na pewno nagość w danej scenie jest potrzebna. Dobra scena intymna to taka, która coś wnosi, zmienia bieg historii lub mówi nam coś więcej o bohaterze. Dwie osoby, które żywiły do siebie niechęć, upiły się w barze i poszły do łóżka, czyli mamy totalny zwrot akcji. Staramy się dyskutować o scenach, by jak najmniej było tzw. ozdobników, tylko po to, żeby rozebrać aktorów, wstawić taką scenę jako przerywnik. Przygotowuję także dwa dokumenty, tzw. risk assessment, czyli szacowanie ryzyka, zwłaszcza przy produkcjach dla platform, szczególnie dla Netflixa. Opisuję, jakie działania powinny być wykonane do każdej sceny intymnej, czyli np. próby, moja obecność na planie, możliwość wzięcia prysznica przez aktorów, bezpieczne miejsce na założenie zabezpieczeń intymnych itp. Cała ekipa otrzymuje też regulamin, który jest zbiorem oczywistych zasad, np. nie komentujemy fizyczności, nie używamy telefonów podczas tych scen i pilnujemy, żeby na planie byli tylko ci, którzy są potrzebni. Właśnie to jest super w koordynacji, że dzięki tym wszystkim działaniom aktorzy wchodzą na plan z pełną wiedzą, co będą robić w danej scenie. Były takie głosy, że my zabieramy spontaniczność aktorom, że to jest robotyczne, sztuczne, tu nie dotykaj, a tu możesz dotknąć. Nieprawda. My jesteśmy po to, by dbać o ich komfort i bezpieczeństwo. Ustalamy pewne założenia, ale przecież tam jeszcze wchodzą emocje, dialog. Do tego reżyser ma swoje pole i oni to wszystko muszą połączyć. A mając taką wiedzę, nie przekroczą granic – ani własnych, ani partnera czy partnerki.

Mimo to w Hollywood niektóre gwiazdy świadomie rezygnują z koordynatora scen intymnych, np. Mikey Madison przy oscarowej „Anorze”. Tłumaczyła tę decyzję tym, że chciała być bardziej autentyczna. Z kolei Gwyneth Paltrow czuła się ograniczona obecnością koordynatora. A jak polscy aktorzy na Was reagują? Czy nasza rodzima branża jest na to gotowa?

Od pięciu lat staram się edukować naszą branżę co do zasadności wprowadzenia tej funkcji na plany. Jesteśmy po to, by wesprzeć, nikomu pracy nie zabieramy. Bardziej otwarci są aktorzy młodego pokolenia. Sami zgłaszają, że chcą z nami współpracować. To pokolenie wie już, czym są granice, i nie boi się ich stawiać. Moje pokolenie dopiero się tego uczy, może dlatego jest więcej strachu wyrażanego niechęcią. Staram się tak pracować, by było to dla twórców i aktorów pozytywne doświadczenie, dzięki czemu – mam nadzieję – udaje mi się przekonywać kolejne osoby, że warto z nami współpracować.

A ekipa na planie traktuje Was już jak swoich?
Jest postęp, coraz mnie osób pyta mnie na planie: „Co ty tu dziś robisz?”, co nie było raczej miłe. Nie muszę się nikomu tłumaczyć. To, że jestem, oznacza, że jest taka potrzeba ustalona z twórcami i aktorami. Niektórzy mówią: „O! Kontrola przyjechała”, ale my nikogo nie kontrolujemy. Czasami padały jakieś inne przezwiska, typu „pani od seksu”. To jest proces. Możliwe, że za dwa–trzy lata normą stanie się obecność psychologa na planie. I też wielu będzie próbowało to obśmiewać i podważać. Jeśli na planie filmowym są dzieci, musi być psycholog, jeśli są zwierzęta – treser lub behawiorysta. A aktor, gdy przychodziło do scen wymagających wyjątkowego traktowania, był do tej pory pozostawiony sam sobie. Często słyszę: „Kiedyś was nie było i też się to kręciło”. Tylko jakim kosztem? Tego te osoby nie wiedzą. Brakuje wrażliwości, empatii, zainteresowania. Te zawody pojawiają się, dlatego, że jest taka potrzeba. Na razie my jesteśmy tą pierwszą pomocą psychologiczną na planach. W trakcie certyfikacji na koordynatora scen intymnych uczymy się o mobbingu, molestowaniu seksualnym, nękaniu itp.; wiemy, jak reagować i jak działać w takich sytuacjach, wspierając tych, których to dotyka, oraz producentów, którzy są w takiej sytuacji pracodawcami. Jesteśmy także uczeni pierwszej pomocy w sytuacji napadu lęku czy załamania psychicznego, zanim dana osoba trafi do specjalisty. Nikt inny na planie nie jest do tego przygotowany. Jestem za tym, by taką przynajmniej podstawową wiedzę zdobywali kierownicy produkcji.

Zasłonę milczenia wokół przemocy i nadużyć na planie zerwało #MeToo, które rezonowało na cały świat. Doświadczeniem molestowania zaczęły dzielić się też polskie aktorki. To było osiem lat temu, a jak jest dziś?
Dzięki #MeToo powstał mój zawód i zmieniły się standardy na planie. Gdyby nie aktorki, które nagłośniły sprawę Weinsteina, on wciąż byłby bezkarny i krzywdziłby kolejne osoby. U nas, przez to, że żyjemy w kraju postkomunistycznym, a w komunie się donosiło, sygnalistów wciąż traktuje się jak donosicieli. A to nie jest donosicielstwo, tylko dbanie o siebie i o innych. Dzięki temu, że oni zgłaszają nadużycia, wiele osób już tego nie zazna.

Wielu ludzi zawód koordynatora poznało dzięki „Top Model”, gdzie towarzyszyłaś uczestnikom w trakcie nagiej sesji, która jest jednym z najtrudniejszych i najbardziej wymagających zadań w programie. Inaczej pracuje się z osobami, które pierwszy raz stają przed kamerą?
Mam sentyment do „Top Model”, bo byłam kierownikiem produkcji w dwóch początkowych sezonach programu. Wiem, że panuje tam bezpieczna atmosfera, a prowadząca Joanna Krupa jest zawsze obecna przy tym zadaniu – zresztą ono nigdy nie idzie na pierwszy ogień – i bardzo wspiera uczestników. Podczas sesji mogą o wszystko zapytać, a udział w niej jest zawsze ich świadomą decyzją. Oczywiście towarzyszy temu mnóstwo emocji, a ja jestem tam, by ich wesprzeć i by wszystko odbyło się w bezpiecznych warunkach.

Pracowałaś przy takich produkcjach, jak: „Lady Love”, „Furioza”, „Prosta sprawa”, „Piep*zyć Mickiewicza”, „Przesmyk”, „Rojst”, „Infamia”, „Nieobliczalna”, a teraz przy filmie „Jan Bo” o liderze zespołu Lady Pank. Co było dla Ciebie największym wyzwaniem?
Każdy projekt jest wyzwaniem. Inna historia, twórcy, aktorzy, ekipa, atmosfera i warunki pracy. Również to, że wchodzę w grupę, która ma już za sobą kilkanaście dni zdjęciowych, i szybko muszę wyczuć, czy panuje klimat luzu, czy raczej są jakieś napięcia. W mojej pracy ważne jest, żeby wiedzieć, kiedy, z kim i o czym rozmawiać. Trzeba też znać swoje miejsce, być samodzielnym. Mam poczucie, że dobrze to opanowałam, dostaję pozytywny feedback. Wyzwaniem jest także sytuacja, gdy aktor mówi mi, że to jego pierwsza taka scena. Tym bardziej chciałabym, żeby miał dobre wspomnienia i zobaczył, jak bezpiecznie i z szacunkiem można pracować. A potem on będzie to przenosił na kolejne swoje prace na planach, np. wymagając koordynatora do współpracy.

A dlaczego porzuciłaś pracę w produkcji na rzecz koordynacji?
W 2016 roku poczułam ogromne wypalenie zawodowe. To jest bardzo ciekawa praca, ale też wymagająca dostępności 24/7. A ja byłam zmęczona i potrzebowałam trochę pożyć. Ale zupełnie nie miałam innego pomysłu na siebie. Moje kryteria poszukiwań były następujące: chciałam robić coś, co ma sens, może komuś pomóc i czym mogę zajmować się do końca życia. W końcu przyszła mi do głowy seksuologia. Poszłam na studia podyplomowe z seksuologii praktycznej na SWPS, jednocześnie zaczęłam certyfikację w USA na sex coacha. I kiedy już myślałam o założeniu praktyki, przeczytałam wywiad z Itą O’Brien, brytyjską koordynatorką, która wtedy pracowała przy serialach „Sex education” czy „Normalni ludzie”. Pomyślałam wtedy, że nie ma w Polsce nikogo, kto tak dobrze zna plan filmowy i ma wykształcenie w tym kierunku. I tak się zaczęło.

I nikt przed Tobą chyba się tym u nas nie zajmował. Jak dostałaś pierwsze zlecenie jako koordynatorka scen intymnych?
Odezwałam się do znajomych producentów, czy mogłabym przyjść spróbować. Pierwszym filmem, przy którym pracowałam, był „Hiacynt”. Znalazłam mentorkę w Kanadzie, która mi pomogła, i zaraz potem Netflix zaprosił mnie na certyfikację. Bo żeby pracować jako koordynator scen intymnych, trzeba być certyfikowanym przez nadającą uprawnienia organizację (np. IPA, Cintima, Nordic Intimacy Coordinators). Uczyłam się od ludzi, którzy pracują za granicą. Całą tę wiedzę dostałam za darmo. Co więcej, nie mam zakazu konkurencji. Netflix przetarł za to szlaki innym platformom, które też zaczęły zatrudniać koordynatorów. Dziś to już nie fanaberia, ale standard, również w kinie offowym. Odzywają się do mnie twórcy niezależni, którzy chcą, żeby z nimi działać.

Otwarcie rozmawiasz w pracy o seksie i nagości. Ale w Polsce to wciąż temat tabu, choćby na poziomie komunikacji. Jak myślisz, dlaczego?
Mamy trudności komunikacyjne, bo w naszym języku określenia związane z seksualnością i seksem są albo wulgarne, albo biologiczno-naukowe, albo dziecinne. Krępują nas pewne słowa, zwroty. Angielski jest łatwiejszy pod tym kątem, czasem szukamy tam zapożyczeń. Pamiętajmy, że ekipa, aktorzy na planie są w pracy, nieraz widzimy się po raz pierwszy i kreujemy sztuczne sytuacje. To jest wyzwanie.

To jak rozbrajasz tę blokadę wstydu?
Przede wszystkim nie robię z takich scen wielkiego halo. Mamy scenę do nakręcenia i na tym się skupiam. Nieraz jest dużo śmiechu, ale przede wszystkim rozmawiamy. Mój pierwszy telefon do aktora, który mnie nie zna, to jest moje złapanie z nim nici zaufania. Ta praca wymaga dużo empatii, wrażliwości, uważności. Staram się być dobrym duchem, opoką, które tam orbitują, ale się nie narzucam.

Wywiad ukazał się w magazynie Glamour nr 11/25.

lachacz
archiwum własne

Reklama
Reklama
Reklama