Reklama

Na początku chodziło o ciało. Umięśnione, wysportowane, silne nijak nie wpisywało się w obowiązujące kanony, bo te premiowały krągłe biodra i pełne piersi wzorowych matek i posłusznych żon. Atletycznie zbudowana kobieta wzbudzała powszechny niesmak, czasem wręcz odrazę. Nie była atrakcyjna – nie według konserwatywnych definicji atrakcyjności – a przecież zdolność przyciągania męskich spojrzeń był jej największym kapitałem i gwarancją przetrwania w świecie. Na atletkę długo żaden nie chciał spojrzeć.

Kobietom oczywiście wolno było brać udział w aktywnościach sportowych. Rekreacyjnych, mało obciążających, takich raczej o wymiarze niewinnie towarzyskim, poprawiających konwencjonalnie rozumianą urodę.

Żadnej rywalizacji, żadnego przekraczania siebie, żadnego porywania się na coraz bardziej imponujące osiągi. Chodziło też o władzę. Polityka, biznes, sport, sztuka – to tylko przykłady sektorów życia publicznego historycznie zdominowanych przez mężczyzn. Ograniczanie dostępu kobietom do tych przestrzeni służyło ustanowieniu i wzmacnianiu hierarchicznego porządku. W ten sposób podział na tych, którzy władzę sprawują, i tych, którzy jej podlegają, był jasny. Dziś kobiety uprawiają sport – amatorsko i profesjonalnie, biorą udział w zawodach, zdobywają medale. Ale niegdysiejsze nierówności wciąż wybrzmiewają, chociażby w tonie, jakim mówimy o zawodowych sportowczyniach, notorycznie umniejszając wartość kobiecych dyscyplin. Historia biegania świetnie pokazuje, jak zaciekle kobiety walczyły o swoje miejsce w sporcie i jak sport stał się przestrzenią skutecznej emancypacji.

Gdy kobieta biega, rodzina płacze

„Kobiety zawsze potrafiły biegać, ale przez całe stulecia mężczyźni próbowali nam wmówić, że się do tego nie nadajemy” – od tego zdania rozpoczyna się wydana w ubiegłym roku książka amerykańskiej dziennikarki Maggie Mertens „Better Faster Farther: How Running Changed Everything We Know About Women” (Lepiej, szybciej, dalej: Jak bieganie zmieniło wszystko, co wiemy o kobietach). Mertens postanowiła pokazać, jak bieganie – obecnie ultramodne – latami przyczyniało się do podtrzymywania patriarchalnego status quo i jak stało się narzędziem podważania przyjętego porządku, który narzucał kobietom całą litanię limitujących przekonań. Autorka w książce sięga do przykładów z historii, oddaje należny hołd ikonom biegowej rewolucji i przypomina, że dziś tak ochoczo i masowo startujemy w maratonach, bo kilka zbuntowanych i odważnych wybiegało nam prawo do aktywności sportowej, która realizuje nasze ambicje i sprawia nam przyjemność, a nie tylko służy pielęgnowaniu akceptowanej społecznie urody. „Mizoginia bierze się ze strachu przed upadkiem tradycyjnych struktur rodzinnych, w których mężczyzna sprawuje władzę zarówno w domu, jak i poza nim” – tłumaczyła Mertens w rozmowie z kwartalnikiem dla biegaczy i biegaczek „Like The Wind”.

Te tradycyjne struktury rodzinne wyrosły na przeświadczeniu, że mężczyźni zostali stworzeni, by rządzić, a kobiety – by wykonywać polecenia mężczyzn i rodzić im dzieci. Zapominamy czasem, że sport w przeszłości służył przede wszystkim potwierdzeniu własnej męskości przed światem. Gdy kobietom pozwala się uprawiać te same dyscypliny, męskość zostaje zakwestionowana
– mówiła.

A w swojej książce Maggie Mertens przypomina, jak w końcu XIX wieku wielkie sportowe areny były w zasadzie ostatnim bastionem tradycyjnej męskości, bo feministyczne działaczki z coraz większymi sukcesami domagały się uznania równości kobiet w życiu politycznym i społecznym. „Kobiety w Europie zaczynały się organizować w walce o więcej swobód, o prawa wyborcze, o prawo do edukacji i wykonywania zawodów wcześniej zarezerwowanych dla mężczyzn” – to fragment „Better Faster Farther”. „W tym samym czasie do podobnego poruszenia dochodziło w Stanach Zjednoczonych, gdzie jeszcze do niedawna zniewoleni czarni zbierali się w protestach o równe prawa. W skrócie: to, co dla wielu białych mężczyzn uchodziło za naturalny porządek, zostało poddane krytyce. W czasach bez globalnej wojny sport był więc idealną areną, na której można było performować męskość i przypominać o swojej fizycznej przewadze” – pisze Mertens.

Kobiety na maratony

Autorka „Better Faster Farther” lubi wracać do jednej z największych teorii spiskowych, które miały powstrzymać kobiety przed bieganiem. Do programu letnich igrzysk olimpijskich organizowanych w 1928 roku w Los Angeles włączono lekkoatletykę kobiet, w tym bieg na 800 metrów. Obecni na miejscu reporterzy i sędziowie twierdzili, że uczestniczki mdleją podczas zawodów i nie docierają do mety. Te doniesienia miały ostatecznie dowieść, że zawodowy sport jest domeną facetów. Seksistowskie kłamstwa o omdlałych biegaczkach demaskowały materiały wideo z turnieju. Ale zanim wyszły na jaw, kobiece biegi na dystans dłuższy niż 200 metrów usunięto z igrzysk olimpijskich, a to pozwalało dalej montować w społeczeństwie mizoginiczne przekonania, że kobiety, te cherlawe chuchra, nie powinny podejmować wysiłku fizycznego.

Częste treningi to zarazem element amerykańskiej tradycji, aczkolwiek historycznie bardziej dostępny dla mężczyzn. Podczas gdy podatnym na »histerię« dziewiętnastowiecznym kobietom zalecano wypoczynek w łóżku lub histerektomię, mężczyznom podstawiano konia i radzono udać się w dzicz” – czytamy w wydanej niedawno po polsku głośnej książce „Ewangelia wellnessu” Riny Raphael. Autorka przypomina też, że moda na amatorskie bieganie zaczęła w końcu lat 70. ubiegłego wieku:

James Fixx to wszystko zmienił. Uchodzi za ojca rekreacyjnego biegania, a jego bestseller »The Complete Book of Running« stał się biblią społeczności ochrzczonej mianem joggerów. Podręcznik ów zapoczątkował rewolucję joggingu; w 1977 roku magazyn »People« nazwał go »szałem« i poświęcił mu okładkę ukazującą Farrah Fawcett w szortach gimnastycznych.

Książka ojca joggingu pewnie nie odniosłaby takiego sukcesu, gdyby nie toczona od kilkunastu lat walka o równość na ścieżkach i olimpiadach. Przeświadczenie, że bieganie jest zbyt dużym wysiłkiem dla kobiet, usprawiedliwiało systemowe wykluczenia. Biegaczki nie mogły nawet zgłaszać się do maratonów. W 1966 roku Roberta „Bobbi” Gibb ukryła się w chaszczach przy starcie maratonu w Bostonie, by niepostrzeżenie – i wówczas także nielegalnie – przebiec trasę wyścigu. Rok później Kathrine Switzer też uczestniczyła w tym maratonie, bo zarejestrowała się, używając wyłącznie inicjałów. Do historii przeszło zdjęcie, na którym osoba pracująca przy organizacji biegu próbuje zerwać Switzer numer startowy, by unieważnić jej udział. Kathrine udało się uciec i dokończyć bieg, a wspomniany numer 261 stał się symbolem nieustraszonego oporu kobiet. Jeszcze wiele lat później kobiety uczestniczące w zawodach biegowych, już legalnie, na piersiach przypinały sobie numer nadany przez organizatora, a na plecach właśnie 261, taki symboliczny gest wdzięczności i solidarności. W 1972 roku pozwolono na udział kobiet w dwóch ważnych amerykańskich maratonach, bostońskim i nowojorskim, a w 1984 roku maraton kobiet stał się dyscypliną olimpijską. Choć Switzer zawsze podkreślała, że jej bieg wcale nie był wielkim przemyślanym przewrotem feministycznym, zdaje sobie również sprawę, że bieganie może być polityczne, i dziś prowadzi międzynarodową fundację łączącą kobiety w rozbiegane społeczności.

Co jest naszym celem? Sprawić, by kobiety uwierzyły w siebie. Zachęcić, by wykonały ten pierwszy krok. Od tysięcy lat wciska się nam ten mit, że jesteśmy za słabe, zbyt delikatne, zbyt niezdarne. I że jeśli spróbujemy, to tylko się wygłupimy
– mówiła w wywiadzie dla „RaceTimes Magazine”.

Wstęp tylko dla dziewczyn

Gdy Kathrine Switzer zakładała fundację 261 Fearless Moment, kobiece kluby biegowe nie były niczym oczywistym, a dziś stają się normą, przynajmniej w każdym większym mieście. – Nie za bardzo lubiłam biegać, więc dołączyłam do klubu, żeby się przekonać do tej dyscypliny i przygotować do półmaratonu – opowiada Olga Kapusta, trenerka i inicjatorka powstania kobiecej społeczności biegowej Swords Is Female, działającej pod parasolem warszawskiego klubu Swords Athletics. – Kiedy przyszłam na pierwsze spotkanie, w klubie biegały może cztery dziewczyny. Było nas mało, stąd pomysł stworzenia grupy tylko dla dziewczyn. Sama, gdy obserwowałam Swords Athletics na Instagramie, myślałam, że nie dam rady z nimi biegać, bo są za szybcy i nie nadążę. Próg wejścia był wysoki. Kobiecą grupą, która wychodzi na lżejsze treningi, chciałyśmy zachęcić inne dziewczyny. Swords Is Female właśnie obchodzi piąte urodziny, a z czasem dziewczyny zaczęły biegać więcej maratonów, zależy im na jak najlepszym wyniku, chcą biegać szybko. Dziś więc działamy dwutorowo. Zachęcamy dziewczyny, by zaczęły biegać, a tym, które już biegają, pokazujemy, jak trenować, żeby biegać jeszcze lepiej – tłumaczy. Dziewczyny dołączają do klubów biegowych wyłącznie dla kobiet, bo czują się w nich komfortowo – nikt się na nie nieodpowiednio nie patrzy, nie ocenia sprawności ani wyglądu. Bieganie w grupie to także większe poczucie bezpieczeństwa – wiele kobiet boi się biegać solo, zwłaszcza po zmroku. Liczy się też integracja. W kobiecych klubach biegowych zaczynają się przyjaźnie albo przynajmniej jakościowe koleżeńskie znajomości.

Element społeczny jest bardzo ważny, bieg kończymy na wspólnej kawie – podkreśla Olga. – Dziewczyny czasami wstydzą się biegać z chłopakami, którzy wyglądają jak atleci i mają superwyniki. Potrzebują bezpiecznej przestrzeni, gdzie nie będą oceniane, gdzie mogą sobie poplotkować, pogadać o sprawach, o których nie chcą rozmawiać w męskim towarzystwie. Tworzymy dla nich taką przestrzeń np. na warsztatach o tym, jak trenować w zgodzie z cyklem menstruacyjnym, które niedawno organizowałyśmy
– dodaje.

Olga Kapusta jakiś czas temu napisała na swoim Instagramie, że „kobiety mają supermoce, zwłaszcza te uprawiające sport”. – Niedawno odbyła się kolejna edycja naszych flagowych zawodów, Border to Hel – mówi. – To, co dziewczyny tam wyprawiają… Biegną przez trzydzieści kilka godzin na równi z chłopakami. Są niezwykle mocne fizycznie i mentalnie. I to właśnie sport buduje taką siłę psychiczną. Regularne treningi sprawiają, że jesteś bardziej odporna na różne sytuacje, mniej pogubiona, życie masz lepiej ustawione. Sport pozwala sobie poradzić z szalonym tempem świata i nadmiarem bodźców. Buduje poczucie dyscypliny. Nieważne, ile masz na głowie – dowozisz. Widzę to po koleżankach i dziewczynach, które z nami trenują. Mogą mieć dzieci i pracować na dwa etaty, a sport sprawia, że są w stanie ułożyć sobie wszystkie obowiązki. To jest właśnie moc kobiet.

Artykuł ukazał się w magazynie Glamour 9/25.

Reklama
Reklama
Reklama