2 godziny w kinie przesiedziałam jak na szpilkach. Najlepszy obraz kobiecego szaleństwa od czasu „Wstrętu”
Myślałaś kiedyś, co naprawdę dzieje się w głowie młodej matki, gdy nikt nie patrzy? Jak to jest, kiedy dom na odludziu staje się więzieniem, a marzenia o pisarstwie rozpadają się jak stary tynk? Już nie musisz się nad tym zastanawiać. Po prostu to zobacz.

Film „Zgiń, kochanie” (reż. Lynne Ramsay) był sensacją tegorocznego Festiwalu w Cannes, gdzie zebrał owacje na stojąco. Na Rotten Tomatoes ma 73% pozytywnych recenzji, a krytycy są zgodni co do jednego – Jennifer Lawrence daje tu występ życia. Martin Scorsese, który jest producentem filmu, osobiście wybrał Lawrence do głównej roli po tym, jak był pod wrażeniem jej występu w „Mother!” (2017).
„Zgiń, kochanie” – opis fabuły
Historia z pozoru prosta. Grace (Jennifer Lawrence) i Jackson (Robert Pattinson) przeprowadzają się do odziedziczonego domu na odludziu w Montanie. Wkrótce na świat przychodzi ich syn. Niby szczęście, prawda? Ale wraz z dzieckiem przychodzi coś jeszcze – ciemność, której Grace nie potrafi nazwać. Spędzając długie dni sama z niemowlęciem, podczas gdy Jackson jest w pracy, Grace zaczyna się rozpadać. Nie chodzi o „baby blues” z kolorowych magazynów. To coś głębszego, bardziej przerażającego. Jej higiena zaczyna szwankować, obecność zwierząt nie koi, lecz drażni, dręczy obecnośc wyimaginowanych postaci. Film słusznie nie stawia diagnozy – pozwala jedynie widzowi obserwować rozpad bez etykietek. Lawrence czołga się na czworakach przez trawę z nożem kuchennym w dłoni, zbliżając się do niemowlęcia. Mastu*buje się ponuro w stanie poporodowej rozpaczy, podczas gdy mąż kończy gotować obiad na dole. To nie są sceny dla efektu, tylko surowy portret umysłu, który traci kontakt z rzeczywistością.
„Zgiń, kochanie” – recenzja
Kiedy oglądam takie filmy, trudno mi uwierzyć, że te doświadczenia są tak powszechne, a jednocześnie tak przemilczane. Że gdzieś tam młode matki naprawdę toną w samotności, a ich partnerzy nawet nie wiedzą, jak pomóc. Lynne Ramsay, reżyserka kultowego „Musimy porozmawiać o Kevinie”, tworzy tu coś wyjątkowego. Nieustanny gorączkowy sen z pozornie sielskiego życia na wsi. Wszystko jest jaskrawe, ale nic nie jest piękne ani kojące. Nocne sceny mają niemal srebrny połysk: jest ciemno, ale nie do końca. Światło jest niepewne, niepokojące. Ramsay sprzeciwiła się etykietowaniu filmu jako „opowieści o depresji poporodowej”, nazywając to podejście bzdurą. „Ludzie uwielbiają siedzieć i mieć swoje szufladki, żeby łatwo powiedzieć w kilku słowach: to jest o tym” – powiedziała reżyserka. I ma rację. To film o tym, jak izolacja, macierzyństwo i utrata własnej tożsamości mogą rozsadzić człowieka od środka. Jak małżeństwo, które wydawało się pełne miłości, może zamienić się w ciche piekło domowych rytuałów. Dlaczego? Nie wiemy. Przecież on ją kocha i chce jej pomóc.
Jennifer Lawrence jest tu wulkanem. Jej fizyczne zaangażowanie w rolę – sposób, w jaki drapie tapetę, wpada przez szklane drzwi, uderza głową w lustro – tworzy kompletny obraz rozpadającego się poczucia tożsamości. To rola, która przywodzi na myśl Catherine Deneuve we „Wstręcie” – ten sam rodzaj kobiecego szaleństwa pokazanego bez osłon i bez przeprosin. Lawrence była w ciąży ze swoim drugim dzieckiem podczas pracy nad filmem. Reżyserka wspomina, że aktorka była gotowa na wszystko. „Nie chciała być traktowana jak jajko” – mówi Ramsay. „Powiedziałam jej: podejdź do okna – a ona podeszła i zaczęła je lizać jak dzikie zwierzę w klatce”. Robert Pattinson jako Jackson to idealny kontrapunkt – mężczyzna, który próbuje, ale nie rozumie. Który kocha, ale nie wie, jak pomóc. Aktor opowiadał, że był niesamowicie zdenerwowany sceną tańca i nie mógł przekonać Ramsay ani Lawrence do wycięcia lub choreografii tej sceny. Brał lekcje tańca specjalnie do tej roli.
Kto stoi za tym mrocznym obrazem macierzyństwa bez lukru?
Za kamerą stoi Lynne Ramsay – reżyserka, która po ośmiu latach przerwy od „Nigdy cię tu nie było” wraca z filmem równie bezkompromisowym. Scenariusz współtworzyły Alice Birch („Normalni ludzie”, „Lady Makbet”) i Enda Walsh („Once”). Za zdjęcia odpowiada Seamus McGarvey, który współpracował z Joe Wrightem i Samem Mendesem. Film kończy się znajomą piosenką śpiewaną przez nieznajomy głos – sama reżyserka wykonuje okrojoną wersję hitu Joy Division „Love Will Tear Us Apart”. To idealny wybór. Ian Curtis napisał tę piosenkę o rozpadzie małżeństwa, a sam nie dożył jej premiery. Ramsay zamyka nią opowieść o kobiecie, którą miłość – do dziecka, do męża, do siebie samej – rozrywa od środka. Gdybym miała określić jednym zdaniem, o czym jest ta opowieść, powiedziałabym tak: to film o tym, jak macierzyństwo i izolacja potrafią zmienić kobietę w kogoś, kogo sama nie rozpoznaje. Jak dom na odludziu staje się więzieniem bez krat. I o tym, że czasem miłość nie wystarcza, żeby uratować kogoś przed nim samym.
Film „Zgiń, kochanie” pojawi się w polskich kinach 12 grudnia.