Miałam napisać tekst o tym, czemu w pandemii wracamy nawet po klika razy do starych, znanych i lubianych przez nas filmów czy seriali. Podobno dzieje się tak głównie ze względu na poczucie bezpieczeństwa oraz przyjemności z powrotu do czasów sprzed COVID-19. Moje myślenie skręciło jednak w zupełnie inną stronę, chociaż może nie zupełnie, bo zaczęłam myśleć o relacji z ciałem w kontekście choroby, zmiany wyglądu i dalej zbliżającego się lata. Trzeba przyznać, że siedzenie w domu związane z pandemią, mniej aktywności na świeżym powietrzu, zamknięte obiekty sportowe, stres i obniżenie nastroju nie służą najlepiej naszej kondycji i ogólnej samoakceptacji.

Ostatnio poruszyła mnie rozmowa z moją przyjaciółką – wspaniałą, mądrą, ambitną, przepiękną dziewczyną – o zmianach, jakie zaszły w naszych ciałach na przestrzeni ostatnich lat. Rozmowa zakończyła się prostą konkluzją, że niestety nie mamy już 20 lat i wszystko, co zjemy, gdzieś nam się odkłada, a jeden kieliszek wina to już i tak za dużo. Później pojawił się temat zbliżających się wakacji i oczywiście kostiumów kąpielowych. I od tego momentu mam w głowie istne gwiezdne wojny. Nie mogę przestać myśleć o tym, że z jednej strony ludzie, którymi otaczam się w codziennym moim życiu, których obserwuje na Instagramie, którzy mnie inspirują i często skłaniają do refleksji – większość z nich mówi z uznaniem o ciałopozytywności, a z drugiej strony wszyscy jesteśmy przerażeni na samą myśl o naszych ciałach i pokazaniu ich bez ubrania. To się też oczywiście przekłada na temat szeroko pojętej seksualności, ale teraz nie o tym. Żeby nie było, że jestem hipokrytką, bo te teksty czytają moi bliscy – ja sama mam problem z moim ciałem, miewam lepsze i gorsze dni, mówię głośno, że utyłam i powinnam coś z tym ciałem zrobić, ale…

Zmiana myślenia o ciele i relacji z nim jest mi bardzo bliska. Wiele lat zajęło mi dostrzeżenie, że moje ciało i to jak ono wygląda mnie nie definiuje. Ogromnie dużo dał mi czas, kiedy mieszkałam w Danii. Duńczycy, a w szczególności Dunki, mają w sobie niesamowite pokłady zrozumienia i akceptacji dla swoich ciał. Oczywiście, są osoby, które mocno ingerują w swój wygląd, ale wszystko jest dla ludzi, więc czemu nie. Mnie natomiast w Duńczykach i Dunkach absolutnie porwała ich swoboda, naturalność, akceptacja różnic, zmian jakie zachodzą w ciałach, swoboda w mówieniu o seksie, w odczuwaniu przyjemności i kontakt z naturą. Dzięki życiu w Kopenhadze dałam sobie przyzwolenie na bycie sobą. Okazałam sobie szacunek, wdzięczność i czułość, na które nigdy wcześniej nie mogłam się zdobyć. Wróciłam po 2 latach do Warszawy i moje nastawienie od razu uległo zmianie. Na szczęście nie całkowicie, bo nadal mam w sobie tą pewność siebie i akceptację. Boli mnie natomiast to, jak bliskie mi osoby mówią o sobie w negatywny sposób. Staram się to wyłapywać i na te tematy rozmawiać, bo mam ochotę płakać i krzyczeć za każdym razem, jak słyszę „no, niby wszystko okej, ale jestem gruba”, „jestem na pudełkach, ale nie widzę różnicy”, „nie mogę zjeść tej pizzy, bo za dużo już dzisiaj zjadłam” etc. Mi też się to zdarza, zresztą chyba nie ma osoby, która byłaby w pełni zadowolona z tego, jak wygląda. Czemu jednak, zwłaszcza w tak trudnym dla nas wszystkich czasie, nie zaczniemy uczyć się empatii w stosunku do nas samych?

Tyle się mówi teraz o tym, że świat zwolnił, zmieniamy naszą codzienność w duchu slow life, wybieramy hodowane lokalnie produkty spożywcze, rezygnujemy z mięsa, zwracamy się ku naturalnym kosmetykom, przyklaskujemy minimalizmowi, jesteśmy coraz bardziej świadomi i świadome, jak nasze działania wpływają na planetę. I niby za tym wszystkim idzie zmiana podejścia do nas samych, ale cały czas mam wrażenie, że gdzieś temat akceptacji naszych ciał nam ucieka. Lata wychowywania w duchu „chude jest piękne” odbijają nam się czkawką. Sama staram się żyć zgodnie z zasadą, że nie oceniam, jak ktoś się prezentuje, bo to zwyczajnie nie moja sprawa, ale muszę przyznać, że i mi to czasami nie wychodzi, za co bardzo przepraszam. Zdarza się, że usłyszę w swojej głowie myśl – „oj, ale się zaniedbała”, „czy ja też tak wyglądam? Chyba mogłaby schudnąć”. Walczę z takim ocenianiem (z powodzeniem!), chociaż uważam, że naprawdę krytyczna, to i tak jestem najbardziej sama w stosunku do siebie. Kiedyś nie przepadałam za tym, jak wyglądałam, mimo że byłam szczuplejsza, niż jestem teraz. Ale to wynikało nie z samej relacji z ciałem, co właściwie z brakiem tej relacji i poczuciem absolutnej niepewności. Dużo się musiało zadziać w moim życiu, ale nareszcie wiem, że to, jak moje ciało wygląda, nie jest najważniejsze. Oczywiście, zdarzają się gorsze dni, kiedy siedzę w dresie i jęczę, że powinnam schudnąć, bo lockdown mnie nie oszczędził, ale na koniec dnia w sumie mam to w nosie. Jestem zdrowa, silna, jestem szczęśliwa, a to wynika przede wszystkim z ułożenia sobie wielu tematów w głowie i zrozumienia, że moje ciało mnie nie definiuje.

I tu wracam do ciałopozytywności, którą można sprowadzić po prostu do akceptacji swojego ciała. Nie musimy go absolutnie kochać. Nie chodzi też o to, żeby na siłę lubić te części, które po prostu nam się nie podobają. Możemy chcieć coś zmienić chirurgicznie, możemy wylewać siódme poty na siłowni, ale też możemy nie robić nic i czuć się z tym dobrze. Chodzi o to, żeby być dla siebie wyrozumiałą i dobrą, delikatną i czułą. Jak niewielu/niewiele z nas świadomie podchodzi do swoich potrzeb? Jak nieliczni ze zrozumieniem patrzą na siebie i dają sobie czas oraz przestrzeń na pracę z głową i ciałem? Każde ciało jest inne, niektóre są chudsze, inne grubsze, z cellulitem, fałdką, ale i wieloma fałdkami, z gładką skóra i taką z bliznami, rozstępami, piegami etc. Ale każde ciało potrzebuje czułości.

Wspaniale, że w mediach coraz częściej pokazywane są różne sylwetki, a dyskusja o różnościach wybrzmiewa coraz głośniej. Ciało idealne nie istnieje, a katowanie się i karanie za to, że daleko nam do „ideału” nie powinno mieć miejsca. Skończmy z opresyjnym promowaniem nierealnym kanonów piękna. Ogromnie boli mnie, kiedy słyszę „nawet lubię swoje ciało, ale ja to bym się w kostiumie teraz nie pokazała”. Ileż my czasu i energii marnujemy na myślenie o jedzeniu, niejedzeniu, co nam wolno, czego nie, kiedy coś zjeść i gdzie się to nam odłoży. Zwłaszcza teraz nasze życie jest wystarczająco trudne i jak widać bardzo kruche. Nie dodawajmy sobie niepotrzebnie kolejnych zmartwień i powodów do frustracji. Zacznijmy być dla siebie dobre i dobrzy.