Wiele osób uważa, że relacje, które zawarliśmy na wczesnym etapie życia, np. w liceum czy na studiach, są trwalsze. W końcu łączą nas wspólne wspomnienia z zupełnie beztroskiego okresu. Później przychodzi dorosłość i weryfikuje nasze znajomości. Spotykamy się na drinka, wychodzimy na miasto, umawiamy się na wieczorne oglądanie filmu – to wciąż dosyć bezproblemowy, świetny wspólny rytuał, podczas którego można pożalić się na pracę, czy obgadać perypetie związkowe. Gdy na horyzoncie pojawia się perspektywa ślubu, traktujemy ją, jako radosne wydarzenie. W przypadku kobiecej przyjaźni, którą chcę opisać, wybieranie sukienek, kwiatów i winietek nabiera przedziwnego doniosłego charakteru. I do tej pory wszystko idzie w miarę gładko. Aż do momentu, gdy u jednej ze stron pojawia się ONO, prawdziwy game changer – czyli dziecko. Przyjaźń dzietnej i bezdzietnej wkracza na wyboistą ścieżkę i ma zupełnie nieprzewidywalny scenariusz.

Przyjaźnie z beztroskich lat młodości

Jestem wielką fanką serialu „Seks w wielkim mieście”, natomiast zupełną antyfanką „Just like that”. W SATC pojawił się wątek próby przyjaźni. Miranda zaszła w ciąże, podczas gdy jej dwie przyjaciółki zupełnie tego nie planowały, a dzieci wręcz unikały. Wtedy szczerze współczułam Mirandzie, samodzielnej mamie, która nie mogła liczyć na zrozumienie. Carrie wciąż oczekiwała od niej wysłuchiwania kolejnych zawirowań z kolejnym toksykiem w jej życiu. Gdy Miranda w końcu rzuciła słuchawką, pomyślałam: Brawo, tak właśnie powinno się spławiać egocentryczne kumpele. Kilka lat później, to ja zostałam postawiona w takiej sytuacji: bezdzietno-dzietna przyjaźń.

Wiadomość o ciąży przyjaciółki przyjęłam z radością. Nasz 10-letni staż przyzwyczaił mnie do statusu: niezniszczalne. Byłam zaangażowana, wspierająca i gotowa na rolę cioci. Z czasem jednak, coraz bardziej okazywało się, że nasze wartości i priorytety, to nie jest jakieś tam niezrozumienie i chwilowo trudniejszy okres. Ją naturalnie ciągnęło do koleżanek mających dzieci, a tym bardziej ciężarnych. Ja próbowałam forsować rozmowę o swoich problemach, a gdy tylko je wypowiedziałam, czułam się wręcz dziecinna. Bo czymże one są, w kontekście narodzin nowego życia? Niewidzialna, ale odczuwalna ściana rosła. Tak, jak i mój bunt. Potem czekał mnie jeszcze większy zimny prysznic.

Armagedon zdjęć był jeszcze do przyjęcia, ale brak czasu na spotkania, ze względu na nieprzewidywalny tryb życia niemowlaka, krok po kroku tworzył dystans. Ciągle jednak myślałam, że przetrwamy i to. Bezwzględnym „zerwaniem” było półgodzinne czekanie pod jej blokiem, ponieważ przez usypianie dziecka zapomniała, że się umówiłyśmy. Nie słyszała telefonu, a jedyne, co miałam wtedy w głowie to: masz zaawansowane odpieluszkowe zapalenie mózgu i przestałaś mnie szanować! Koniec. I rzeczywiście się skończyło. Było poczucie straty, a nawet żałoba. Maksymalne wkurzenie i tęsknota. Miesiące mijały, ale żadna z nas ręki już nie wyciągnęła. Dzisiaj minęły już 4 lata i wciąż czasami zastanawiam się, czy może jednak zawiniłam. Czy może wzorem Carrie Bradshaw, powinnam przeczekać i walczyć, czy może okazałam brak empatii? 

Bezdzietno-dzietna nieprzewidywalna układanka

Z całej tej sytuacji wyszłam z przekonaniem, że przyjaźń bezdzietnej z dzietną jest trudna. A od przyjaźni oczekuję zupełnie czego innego, niż poczucie niezrozumienia. Los jednak postanowił sobie ze mnie zakpić. W nowym miejscu pracy, tuż po trzydziestce, poznałam dziewczynę, z którą z miejsca dogadałyśmy się. Pewien wspólny flow, to klej i siła napędowa relacji, nawet przy różnicy poglądów. A spędzając 8 godzin w biurze, można omówić spory kawałek życia. Jednak, gdy tylko usłyszałam, że stara się o dziecko, już przewidziałam scenariusz: Okej, nie przyzwyczajaj się do niej, za chwilę zniknie za pieluszkowym horyzontem. Ku mojemu zaskoczeniu, nawet gdy urodziła dziecko, a ja zmieniłam miejsce pracy, relacja z koleżeńskiej przerodziła się w przyjaźń. Ona potrzebowała oderwania się od domowych pieleszy i rzeczywiście interesowało ją moje życie, a ja szczerze polubiłam jej dzieci i pasuje mi rola cioci. Cała moja teoria pod tytułem: „Dziecko niszczy przyjaźń” okazała się bzdurą. 

Nie niszczy, ale zmienia. Często diametralnie. Wymaga otwartości, wyrozumiałości, ale i cierpliwości. Obopólnej chęci, ale i odpuszczania. Jeśli bezdzietna i dzietna przejdą ten test przyjaźni, to te dwa światy mogą świetnie się uzupełniać. Jeśli nie, to trzeba uśmiechnąć się do przeszłości i zamknąć ten rozdział. Bywa boleśnie, ale i uwalniająco.