Przez ponad 50 lat wydawało się, że powieść „Diuna” Franka Herberta z 1965 r. jest niemożliwa do sfilmowania. Polegli na niej tak znakomici reżyserzy jak Alejandro Jodorowsky i David Lynch (ten pierwszy jeszcze na etapie preprodukcji, na drugim krytycy po premierze nie zostawili suchej nitki). Najnowsza próba, dzieło wyreżyserowane przez Denisa Villeneuve'a, wzbudza niemal powszechny entuzjazm. Recenzenci prześcigają się w wymyślaniu efektownych metafor i pochwał "godnych" tego futurystycznego, mrocznego widowiska. No dobrze, ale nie wybiegajmy za bardzo do przodu. O co w ogóle chodzi?

Diuna – o czym jest film?

Jesteśmy w odległej przyszłości. Spalona słońcem, pustynna planeta Arrakis, zwana też Diuną, nie wydaje się atrakcyjnym miejscem do życia ani podbojów. Ale to właśnie tu wydobywany jest melanż, najbardziej pożądany surowiec we wszechświecie, który przedłuża życie, poszerza świadomość i pozwalała na rozwinięcie nadludzkich zdolności. Kto włada Diuną, włada więc porządkiem rzeczy. Nic więc dziwnego, że kiedy ród Atrydów przybywa na miejsce, by objąć rządy na Arrakis, władający nią wcześniej Harkonnenowie podejmują walkę…

Gwiazdorska obsada

W obsadzie szaleńczego kinowego spektaklu pojawiło się zatrzęsienie gwiazd: Timothee Chalamet jako wyobcowany Paul Atryda, Oscar Isaac w roli jego ojca, Rebecca Ferguson jako rozdarta emocjonalnie matka. Do tego Zendaya, Stellan Skarsgard, Javier Bardem i Jason Mamoa... Najważniejszą bohaterką tego widowiska jest jednak jego warstwa wizualna. W film wpompowano tyle pieniędzy, że technologii wreszcie udało się doścignąć wyobraźnię – to fakt.

Problem w tym, że każda scena niemal przytłacza rozmachem – monumentalna architektura, bezkres pustyni, statki powietrzne, wielkie pustynne robale… Historia najzwyczajniej w świecie nie jest w stanie unieść tych wszystkich popisów audiowizualnych. Majestatyczne kadry przygniatają, muzyka Hansa Zimmera jeszcze dokłada ciężaru. Innymi słowy: dzieło Denisa Villeneuve'a, chwalonego za „Blade Runnera 2049”, zdaje się nieco przeszarżowane. 

Timothée Chalamet w roli „białego mesjasza”?

Nie da się też przymknąć oczu na problematyczny wątki polityczne, na które wielokrotnie zwracali uwagę zagraniczni dziennikarze. W Polsce wiele się nie mówi o tym, że „Diuna” to - mówiąc najprościej - historia białego mesjasza. Cała opowieść zbudowana jest przecież wokół chłopaka z uprzywilejowanej rasy i klasy, który ma poprowadzić tajemniczych i prymitywnych, zamieszkujących pustynię Fremenów, do obalenia wrogiego imperium.

Oczywiście zwolennicy tej produkcji przekonują, że zarówno książka, jak i jej hollywoodzka ekranizacja stanowią bezwzględną krytykę kolonializmu. W tym ujęciu „Diuna” to przecież opowieść o chłopaku, który dostrzega zło i postanawia się mu przeciwstawić. Portretuje ludzkość w całej jej niedoskonałości, a następnie pokazuje nam, czym może być. Cóż, żeby dostrzec ów przekaz, musimy chyba poczekać do wyjścia drugiej części tej monumentalnej produkcji.

Nie musimy jednak czekać, by zobaczyć, że świat „Diuny” zbudowany jest na tak prostych dychotomiach, że aż boli. Dość wspomnieć o tym, co zauważyła m.in. Zofia Krawiec, że dobrzy są tu ładni, źli przypominają poczwary. Dobrzy są smukli jak szczypiorek, źli – grubi, nalani. Rozbudowując warstwę wizualną filmu do rozmiarów kosmicznej opery, można było pochylić się bardziej nad warstwą fabularną. I przekazem.

Zobacz także:

Diuna – trailer i premiera

Polska premiera filmu „Diuna” w reż. Denisa Villeneuve'a odbędzie się w piątek 22 października.