Na wstępie zacznę od tego, że sama filmy romantyczne kocham, najczęściej wracam do tak zwanych „klasyków” i zawsze na nich płaczę, co zazwyczaj spotyka się z absolutnym niezrozumieniem ze strony mojego bliskiego otoczenia. Na szczęście im jestem starsza, tym jednak mądrzejsza i zdecydowanie bardziej krytyczna. Dlatego w tym tekście chciałabym się rozprawić z paroma tytułami, które wydają mi się wyjątkowo szkodliwe. W końcu wszystko, co czytamy, oglądamy, czego słuchamy kształtuje nas jako ludzi i istoty społeczne. Popkultura wpływa na nasz obraz świata i sposób jego interpretacji. To, jakie tworzymy relacje z innymi, czy to w rodzinie, przyjaźni, czy miłości jest również pochodną tych doświadczeń. 

Specjalnie nie chcę nawet zaczynać od filmów Disneya, na których wychowało się całe moje pokolenie. Z jednej strony mam do tych bajek ogromny sentyment i z nieukrywaną przyjemnością zdarza mi się do niektórych wracać, ale mimo to nie jestem w stanie uwierzyć, jak bardzo są szkodliwe. Toksyczne relacje z rodzicami, przekraczanie granic, przedmiotowe traktowanie, wybitnie powierzchowne ocenianie innych, utrwalanie stereotypów biednej i nieporadnej kobiety, która musi być ratowana przez silnego i dzielnego mężczyznę, ambicje zatrzymujące się na znalezieniu męża, kreowanie nierzeczywistych kanonów piękna, brak komunikacji między bohaterami i tworzenie absolutnie niezrozumiałych dla mnie relacji damsko-męskich opartych na niczym. Oczywiście wiem, że powstaje coraz więcej filmów fabularnych na podstawie klasycznych bajek Disneya. Mimo że historie są odświeżane tak, aby dopasować je do obecnych realiów i standardów, rozbudowuje się postaci i dodaje im charakteru, to wciąż coś mi bardzo w nich nie gra. W tym miejscu jednak zostawiam ten temat, by rozprawić się na dobre z paroma wyjątkowo toksycznymi (w mojej ocenie!) komediami romantycznymi. Jest bowiem kilka takich, z którymi mam trudne relacje, bo mimo absolutnego prania mózgu, jakie mi robią, wracam do nich raz na jakiś czas i oczom, i uszom nie wierze…

„Pokojówka na Manhattanie”

Czyli współczesna bajka o Kopciuszku. Jennifer Lopez gra samotną matkę, która nie może liczyć na wsparcie ojca swojego dziecka. Własnej matki zresztą też nie. Pracuje jako pokojówka w drogim nowojorskim hotelu i jest przekonana, że w jej życiu nie wydarzy się już absolutnie nic ekscytującego. Traf chce, że na jej drodze pojawia się znany i bogaty polityk Chris Marshall. A więc mamy pozornie bardzo przyjemną, klasyczną historię – kobieta poznaje mężczyznę i czeka ich happy end. Tyle że w tym filmie nic się nie zgadza od samego początku. Zaczynając od tego, że już z założenia ten film utrwala stereotypy na tle rasowym. Główna bohaterka jest Latynoską, mieszka na Bronxie, żyje skromnie i z góry zakłada (przynajmniej na początku opowieści), że ze względu na swoje korzenie nie ma szans na lepsze życie. Zresztą także w hotelu większość pracujących z nią osób, oczywiście tych na najniższych stanowiskach, to Latynosi lub Afroamerykanie. 

A kogo mamy po drugiej stronie? Bogatego, przystojnego, oczywiście białego, polityka i konserwatystę w dodatku z amerykańskiego domu „z tradycjami”. Jak więc dochodzi do zapoznania? Pierwsze, nic nieznaczące spotkanie odbywa się w łazience, którą Marisa sprząta. Oczywiście moment jest nieco niezręczny, stąd może absolutne zaćmienie męskiego bohatera, kiedy dochodzi do spotkania numer dwa. Wtedy to główna bohaterka przyodziana w komplet od Dolce&Gabana idealnie wpisuje się w świat polityka. Lopez wygląda pięknie, elegancko i bogato, więc jest godna zapamiętania, spaceru i rozmowy. Najgorszym punktem tego filmu jest chyba jednak bal charytatywny, przygotowania do niego i wspólna noc dwójki kochanków. Ona ukrywa to, kim jest, jego to w sumie i tak średnio interesuje, a na koniec to ona traci pracę i reputację, bo po prostu przespała się nie z tym facetem, z którym powinna. Czyli klasycznie mamy zaangażowane dwie osoby, ale na koniec to i tak kobieta jest rozwiązła i powinna ponieś karę. Do tego przez cały film mamy może 4 dialogi tej pary, a całe ich uczucie zbudowane jest jedynie na wyobrażeniach o drugiej osobie. Ciężki przypadek, tylko dla widzów o mocnych nerwach. 

„Pretty Woman”

Ten film absolutnie kocham za Richarda Gere’a. On był, jest i będzie moją wielką ekranową miłością, ale prawda jest taka, że Pretty Woman jak mało który film po prostu ogłupia. To niby lekka, ładna i momentami zabawna bajka, ale nie da się jej oglądać po latach bez odpowiedniej krytyki. Zacznijmy od tego, że główna bohaterka para się pracą seksualną, czyli jest z „marginesu”, ma problemy finansowe i brak perspektyw. Z jej wypowiedzi i zachowań wyłania się obraz zagubionej i samotnej młodej kobiety, która nie wie, kim jest. W „odnalezieniu siebie”, a właściwie stworzeniu na nowo ma pomóc złota karta kredytowa i zakupy w butikach przy Rodeo Drive. Nie ma znaczenia, jaka naprawdę jest Vivian, co lubi i czego pragnie. Chodzi o to, żeby wpasowała się w świat partnera i godnie go reprezentowała, kiedy pojawia się u jego boku. Mamy więc znowu ten sam motyw bohaterki, która czeka na swojego wybawcę i „księcia na białym koniu”. W tym filmie zresztą wprost jest to powiedziane, a finałowa scena jest urzeczywistnieniem tych fantazji. Edward podjeżdża białą limuzyną pod dom Vivian, wymachując parasolem i kwiatami, co jak rozumiem ma symbolizować miecz. Prawdziwy bohater na miarę XXI wieku – gruby portfel, garnitur, drogi samochód i bukiet różyczek. Czego chcieć więcej? Okazuje się jednak, że Vivian pragnie zmiany i zerwania ze swoim dotychczasowym zawodem. Oznajmia przyjaciółce, że wyjeżdża z Hollywood w celu rozpoczęcie studiów. I tutaj właśnie wkracza ukochany, który po przemyśleniu sprawy uznał, że nie pozwoli Vivian odejść. Widz natomiast pozostaje z otwartym pytaniem, co dzieje się po finałowym pocałunku. Niestety, mam przeczucia, że gdyby scenariusz przewidywał ciąg dalszy historii, to moglibyśmy nie doczekać się rozdania dyplomów na uczelni. 

„To właśnie miłość”

Ten film to jest naprawdę ciężki temat. Wiadomo, że nie ma świąt bez Christmas is All Around, tańczącego Hugh Granta i Rowana Atkinsona pakującego prezenty. Naprawdę uwielbiam ten obraz, ale i tutaj z biegiem lat nazbierało się sporo ALE (chociaż nie zgadzam się ze wszystkimi słowami krytyki). Zacznijmy od tego, że w Love Actually kobiece postaci właściwie nie mają za dużego znaczenia i zasadniczo mogą się nie odzywać. Przykład Aurelii i Jamie’go pokazuje, że najbardziej atrakcyjna kobieta to taka, która sprząta, gotuje, ładnie wygląda, a do tego siedzi cicho. Dalej mamy bohaterkę graną przez Keira’ę Knightley i konia z rzędem temu, kto pamięta jej imię. Wiemy o niej jedynie, że bierze ślub i na fali świątecznych uniesień najlepszy przyjaciel jej męża wyznaje jej miłość. Najbardziej rozbrajające w tej historii jest to, że facet z nią nie rozmawia. Nie jest w stanie wydusić z siebie pełnego zdania w jej obecności, więc miłość wyznaje jej na kartonie. Zawsze myślałam, że jest to urocze, ale jak się nad tym głębiej zastanowić, to jest to po prostu creepy. Tak samo jak idealizowanie drugiej osoby, której się nie zna. Następnie mamy Natalie – pracownicę biura premiera, której przypadek akurat jest nieco bardziej złożony. Po pierwsze aktorka wcielająca się w jej rolę ma figurę nieco odbiegającą od hollywoodzkiej normy. Temat „pełniejszych” kształtów jest więc poruszany w każdej scenie z jej udziałem. Bohaterka musi konfrontować się z żartami i komentarzami na swój temat, a i sama w pewien sposób poddaje się samokrytyce, przyznając, że z powodu swoich ud nie ma partnera. Do tego dochodzi epizod z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Rozumiem, że Granta mogło zaboleć serduszko, kiedy zobaczył innego faceta przystawiającego się do jego ukochanej. Ale, na Boga! Czemu z nią nie porozmawiał i nie zapytał o sytuację, jak naprawdę wyglądała, tylko od razu się od niej odciął i „za karę” przeniósł do innego działu? No dlatego, że z góry założył, jaka jest prawda i nawet nie pomyślał, że jej słowa mogłyby mieć jakiekolwiek znaczenie. Ważne, że dowiódł swojej męskości podczas konferencji i kraj go pokochał. Na koniec jest jeszcze historia małżeństwa Karen i Harry’ego, który wdaje się w klasyczny, biurowy romans z sekretarką Mią. Film nie odpowiada dosłownie na pytanie, czy po wyjściu na jaw zdrady ich związek przetrwał. Wielu fanów filmu uważało, że para pozostała ze sobą ze względu na dzieci. Takie rozwiązanie sugerowali również twórcy scenariusza. Ja wolę jednak myśleć, że chociaż jedna kobieca bohaterka w tym filmie miała charakter, postawiła siebie na pierwszym miejscu i zostawiła niewiernego męża.   

„Dziennik Bridget Jones”

Kolejna obowiązkowa pozycja na liście niepoprawnych romantyczek, singielek i wszystkich tych, którzy i które wierzą w happy end bez względu na wszystko. Wszyscy znamy Bridget Jones, jej kompleksy, lęki i zmagania. Zacznijmy od absurdu, jakim jest powracający temat jej ciała. Nie dość, że ta kobieta wygląda absolutnie normalnie, jak większość z nas, to została wykreowana na postać, która nie znajdzie szczęścia, jeśli nie schudnie. Do tego jest rozdarta uczuciowo między dwóch mężczyzn, z których tak naprawdę żaden nie jest dla niej odpowiedni. Pierwszy to Daniel Cleaver, szef Bridget. Wiem, że finalnie ją oszukał i zranił, ale z nim przynajmniej miała trochę zabawy i niezły seks. Wchodząc w relację z Danielem, była świadoma, że jest typem średnio godnym zaufania i podrywaczem. Absolutnie go nie usprawiedliwiam, ale finał tej historii naprawdę nie powinien nikogo dziwić. Drugi bohater to Marc Darcy. Niby uroczy facet, do tego wykształcony i bardzo przystojny, ale od samego patrzenia na niego można mieć uczucie dyskomfortu. On również niespecjalnie rozmawiał z Bridget, właściwie to jej chyba nawet nie znał i nie chciał poznać. Do tego sama Bridget (co prawda już w 3. części) przyznaje w liście, że zawsze czuła się samotna i niekochana, nawet kiedy była z nim w stałym związku. Darcy zawsze stawiał pracę na pierwszym miejscu, nie dając jej poczucia bezpieczeństwa i świadomości, że jest ważną postacią w jego życiu. Właściwie to nie mam pojęcia, dlaczego ona go kochała. 

Zobacz także:

„Seks w wielkim mieście”

To jest mój absolutny faworyt w kategorii „głupotki”. Jestem przy tym osobą, która na pamięć zna znaczną większość odcinków serialu. Wydaje mi się jednak, że przez to mam pełne prawo do krytyki tego „dzieła”. 

Bez dwóch zdań SATC zrewolucjonizował myślenie kobiet o seksie i związkach, a co najistotniejsze zmienił myślenie o samych kobietach. Scenarzyści poruszali tematy, które wcześniej raczej nie były szerzej omawiane, a kobiety wreszcie pokazano jako te, które: 

a) mają potrzeby seksualne
b) chcą uprawiać seks tylko dla przyjemności
c) zależy im na karierze i rozwoju
d) niekoniecznie potrzebują do szczęścia męża i dzieci
etc.

A przynajmniej tak było na początku, bo kolejne sezony nie dość, że zaczęły skupiać się wyłączenie na losach Carrie, traktując inne postaci jako jej absolutne tło, to jeszcze jej obsesja na punkcie znalezienia miłości przyćmiła wszystko inne. Główna bohaterka z kobiety wyzwolonej i niezależnej stała się kolejną postacią, która nie umie funkcjonować bez faceta i nie wyobraża sobie życia bez niego. Nie twierdzę, że pragnienie miłości i związku jest złe. Ale sposób, w jaki przedstawiono próby budowania relacji w wykonaniu Carrie (chociaż Charlotte też jest trudnym przypadkiem) jest dla mnie niezrozumiały. Wisienką na torcie jest jej wyjazd do Paryża za facetem (!!!), kiedy poświęca całe swoje dotychczasowe życie, ukochane miasto, przyjaciółki i pracę tylko dlatego, że ten facet po prostu jest. Co z tego, że on jej nie dostrzega, nie rozumie, nie dba o nią (nie mówię o drogich prezentach i ekskluzywnych hotelach). Przepraszam, jeżeli kogoś urażę, ale lata po tym, jak pierwszy raz obejrzałam SATC i byłam zachwycona to teraz uważam, że Carrie jest jedną z głupszych postaci obecnych w popkulturze. Naiwna i infantylna dziewczyna, która nie umie sobie poradzić z codziennymi problemami dorosłych ludzi. Na szczęście mam wrażenie, że lata po premierze coraz więcej osób umie krytycznie spojrzeć na losy 4 przyjaciółek z Manhattanu. Dzięki zmianom, które zaszły od emisji pierwszych odcinków widać bardzo wyraźnie, jak bardzo dyskusja na temat pojmowania kobiecości była nam wszystkim potrzebna. Trzeba oddać twórcom sprawiedliwość, że Seks w wielkim mieście dał impuls do dyskusji i oswojenia tematów związanych z szeroko pojętą seksualnością. Mimo wszystko nie mogę im wybaczyć takiego spłycenia całej fabuły.