Gwiazda „Emily w Paryżu” w przerażającej opowieści o anoreksji. Ten film mną wstrząsnął
Na co dzień kojarzymy ją z kolorowym Paryżem, modą i lekkim humorem. Tymczasem Lily Collins ma w swoim dorobku film, który jest zupełnym przeciwieństwem mega hitu Netflixa. „Aż do kości” to poruszająca, momentami bolesna opowieść o anoreksji, która odbiera nie tylko zdrowie, ale i tożsamość.

Na pierwszy rzut oka można go przeoczyć, bo nie obiecuje łatwych emocji i nie próbuje uwodzić sensacją. A jednak „Aż do kości” to jeden z tych filmów, które zostają pod skórą na długo. Tym bardziej zaskakuje fakt, że w głównej roli występuje Lily Collins – aktorka kojarzona dziś przede wszystkim z lekkim, stylowym światem „Emily w Paryżu”. Tutaj jednak pokazuje zupełnie inne oblicze. Surowe, bolesne i poruszająco prawdziwe. To nie jest film, który ogląda się „dla przyjemności”. To historia, która uwiera, momentami niepokoi, a chwilami wręcz odbiera oddech. Bo mówi o chorobie, której nie da się zamknąć w prostych definicjach i która powoli odbiera człowiekowi wszystko: ciało, relacje, tożsamość.
Gdy człowiek przestaje być człowiekiem, a staje się problemem
Ellen, bohaterka grana przez Lily Collins, w pewnym momencie mówi, że przestała być osobą, a stała się „problemem”. To jedno zdanie wystarczy, by zrozumieć ton całej historii. W „Aż do kości” anoreksja nie jest pokazana jako bunt czy próba kontroli, ale jako wyniszczający proces, który stopniowo odcina człowieka od świata i od samego siebie. Film z dużą wrażliwością pokazuje też reakcje otoczenia. Siostra, która nie rozumie i cierpi z bezsilności. Matka, która nie potrafi patrzeć na gasnące dziecko. Ojciec, który znika zarówno fizycznie i emocjonalnie. Nikt nie jest tu czarnym charakterem, ale każdy w jakiś sposób przegrywa z chorobą, która wymyka się logice. I właśnie to jest najbardziej niepokojące. „Aż do kości” nie oskarża, nie moralizuje oraz nie podaje gotowych recept. Zamiast tego pokazuje, jak bardzo bezradni potrafimy być wobec cierpienia kogoś bliskiego.
Terapia, która nie obiecuje cudów
Kiedy Ellen trafia do ośrodka prowadzonego przez doktora Williama Beckhama (w tej roli Keanu Reeves), pojawia się nadzieja, choć bardzo krucha. To miejsce inne niż typowe kliniki. Mamy tu mniej procedur, a więcej rozmów. Mniej kontroli, a więcej odpowiedzialności za samego siebie. Leczenie nie jest tu drogą ku szybkiemu uzdrowieniu, lecz procesem pełnym cofnięć, zwątpienia i lęku. Ellen poznaje innych pacjentów – ludzi o różnych historiach, których łączy jedno: każdy z nich próbuje przetrwać. I choć między nimi rodzi się coś na kształt wspólnoty, najtrudniejsze pytanie pozostaje bez odpowiedzi: czy naprawdę chcę żyć? Największą siłą „Aż do kości” jest uczciwość. Twórcy nie próbują tłumaczyć anoreksji jednym traumatycznym wydarzeniem czy uproszczoną diagnozą. Nie sprowadzają jej do presji społecznej ani rodzinnych problemów. Bo prawda jest bardziej złożona. Film nie boi się tej niewygodnej prawdy pokazać. Lily Collins wypada w tej roli niezwykle autentycznie. Wcześniej otwarcie mówiła o własnych doświadczeniach z zaburzeniami odżywiania.
Zakończenie, które nie daje prostych odpowiedzi
Finał filmu nie przynosi łatwego ukojenia. Nie ma tu spektakularnego zwycięstwa ani obietnicy, że wszystko się ułoży. Jest raczej cicha nadzieja, która nie daje gwarancji, ale zostawia przestrzeń na zmianę. „Aż do kości” to film trudny, ale potrzebny. Nie epatuje dramatem, nie szuka tanich wzruszeń. Zamiast tego zmusza do refleksji nad tym, jak patrzymy na chorobę, jak oceniamy innych i jak łatwo zapominamy, że za każdym „problemem” stoi człowiek. Dostępny na Netfliksie.
Chcesz zobaczyć tę treść?
Aby wyświetlić tę treść, potrzebujemy Twojej zgody, aby YouTube i jego niezbędne cele mogły załadować treści na tej stronie.


