„Nie znaleziono użytkownika”. Nie, Bottega Veneta cię nie zablokowała. Marka postanowiła skasować swoje konto na Instagramie. I na Facebooku i na Twitterze (po co markom modowym w ogóle Twitter?). Bez ostrzeżenia i bez wyjaśnienia. I tym samym stała się pierwszym modowym brandem w historii, który postanowił zawinąć się z mediów społecznościowych. Bezceremonialnie, bez fanfar – zniknęli i tyle, a branża nadal jest w szoku. Ma ku temu powody, bo przyszłość mody leży w transakcjach online. Tylko czy Instagram jest odpowiednim nośnikiem do zachęcania do nich klientów?

Szczerze mówiąc, to chyba tak sobie. Odkąd ktoś odkrył, że na Instagramie można coś sprzedać, sposób, w jaki reklamuje się tam produkty, stał się nachalny, ostentacyjny. Bazarowy. Wszystko krzyczy: „Kup mnie!”, „Bierz!”, „Wyjdzie taniej, dam ci kod rabatowy!”. Medium społecznościowe, które mieliśmy tworzyć sami dla siebie, stało się jak Krupówki, gdzie billboardy i brzydkie, głośne reklamy zakryły to, po co się tam chodzi: folklor, tradycję, czy po prostu ładny widok. Na Instagramie to, co autentyczne jest w odwrocie – gdziekolwiek spojrzeć, tam sztuczne uśmiechy, przefiltrowane życie, fleksowanie na kasę, brzuchy z siłowni, logo Gucci, szampan i udawany entuzjazm przykrywający snobizm. Reklama na Instagramie? Banalna, wulgarna, pozbawiona wrażliwości. Mamy celebrytkę na wyspie w kraju trzeciego świata, w otoczeniu gromadki lokalnych dzieci, na jednym zdjęciu reklamującą zarówno kostium kąpielowy, jak i wypasiony wózek swojego dziecka. Mamy influencerkę, która orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego osładza sobie „swoimi ulubionymi” fitbatonami i przy okazji podaje swój unikatowy kod, dzięki któremu kupię je z upustem 10% (przepraszam, jeśli tym kogoś urażę, ale nie widzę sensu „fit” batonów i jakiegokolwiek „fit” jedzenia). Wreszcie mamy młodą aktorkę, której posty reklamują wszystko, od gazowanego napoju i sieciówki z T-shirtami z Bangladeszu za 13 zł aż po konto w banku, szczoteczkę do zębów i chiński telefon. Bez słowa wzmianki, że posty są reklamami.

Jakoś mi do tych obrazków nie pasuje Bottega Veneta ze swoim dyskretnym, spokojnym luksusem, pozbawioną logotypów, oszczędną estetyką i gustownymi zdjęciami. Czy marka faktycznie cokolwiek zyskuje na obecności w bazarowym środowisku Instagrama? Dotychczas mocno wierzono, że tak, i nawet domy mody słynące z wyrafinowanej dyskrecji – takie jak The Row, Jil Sander czy nawet Maison Margiela – pozakładały konta i prowadzą je z bardzo różnym podejściem do tematu. Ale rezultaty co najmniej rozczarowują. Z badań rynku, które przytacza „The Economist” wynika, że jedynie 30% marek luksusowych obecnych na Instagramie uznało go za „bardzo efektywne” narzędzie sprzedażowe (dla ciekawych: Facebooka określiło tak tylko 16%, a wyniki TikToka i WeChatu były zbyt niskie, by je zmierzyć). Rozczarowanie insta to więc nie tylko subiektywne emocje – potwierdzają je liczby w tabelce. Coś się musi zmienić, zwłaszcza że rynek luksusowy skurczył się w 2020 aż o 23%.

Prognostycy trendów zakupowych przewidują, że w reakcji na pandemię odejdziemy od ostentacyjnej konsumpcji, która napędzała sprzedaż mody przez ostatnie 50 lat. Rzeczy Balenciagi, Gucci albo Louis Vuitton można rozpoznać na kilometr – ale mało kto będzie miał teraz ochotę (albo czelność) obwiesić się logo, szczególnie że rzadko kiedy stojąza nim europejska produkcja czy drogie materiały. Wszystko to nie oznacza jednak, że przestaniemy chcieć nosić drogie ciuchy. Dlatego dyskrecja Bottegi Venety może się okazać koniem trojańskim, który umożliwi marce wyjście z pandemii obronną ręką. A nieobecność na Instagramie bardziej jej w tym pomoże, niż przeszkodzi. Chyba każdy się zgodzi, że luksus jest z definicji niszowy. A odkąd w social mediach pojawiły się luksusowe marki, stają one na głowie, żeby nas przekonać, że wszyscy możemy być ich klientami.