Te wybory to tylko reklama?

Choć na razie nie w sensie politycznym. Tu Kanye West nie stanowi żadnego zagrożenia dla pozostałych kandydatów na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Co prawda po drodze pojawiły się domysły, że start Westa w wyborach jest elementem strategii, która ma osłabić ostateczny wynik Joe Bidena, kandydata Demokratów, a wzmocnić wynik Donalda Trumpa, obecnego prezydenta USA. Bo West rzekomo zabierze Bidenowi czarnych wyborców, tym samym odbierając mu kilka punktów procentowych, co z kolei przełoży się na wygraną Trumpa. Ma to sens? Nie, jeśli wziąć pod uwagę sondaże wyborcze. Kanye West cieszy się poparciem na poziomie 2 proc. To za mało, by mógł realnie zagrozić Bidenowi, który prowadzi z Trumpem w sondażach. Czyli co, chwyt reklamowy?

Czasem geniusz, czasem pajac

W takim razie jest to pierwsza tak konsekwentnie prowadzona przez Westa kampania marketingowa. Wszystkim, których zaskoczyła deklaracja rapera o starcie w wyborach, przypomnę tylko, że pierwszy raz podzielił się nią ze światem pięć lat temu. Kanye West odbierał wtedy nagrodę MTV, w kategorii awangarda i innowacje. Wykorzystał chwilę na scenie, by – tradycyjnie – pojechać po branżowych nagrodach i ogłosić, że w 2020 r. będzie kandydował na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale polityka nie służy Westowi. Zdystansował do siebie swoich liberalnych fanów, gdy zaczął publicznie wspierać Donalda Trumpa. Bo czarny muzyk wspierający Trumpa jest jak gej albo kobieta głosujący na Dudę, zgrzyt jest tu dość oczywisty. To był ten moment, kiedy sympatia do Westa zaczęła powodować moralnego kaca. Tak, muzykiem jest genialnym. Zmienił hip-hop, wprowadzając awangardę do rapowego mainstreamu, a jego album „Yeezus” zawsze będzie w czołówce najważniejszych płyt w historii muzyki rozrywkowej. Ale jest też pajacem, który opowiada publicznie krzywdzące bzdury. Jak ta, że niewolnictwo było wyborem. Albo jak ta, że systemowy rasizm to tylko wymówka, to tylko resentyment, który hamuje ekonomiczny, społeczny i polityczny rozwój czarnoskórych Amerykanów. I tak samo niepoważny jest udział Westa w najbliższych wyborach prezydenckich.

Kanye West przeprosił Kim Kardashian i publicznie poprosił ją o wybaczenie >>>

Wszystko przez iPhona

To że będzie kandydował, ogłosił na Twitterze. Nie wiem, może myślał, że tyle wystarczy, bo jak się szybko okazało, Kanye West nie wyrobił się w terminie, aby oficjalnie zarejestrować się jako kandydat w większości stanów. Zapowiedział wtedy, że wykorzysta pandemię koronawirusa jako usprawiedliwienie i zarejestruje się z opóźnieniem. Bo jest precedens, prawda? W międzyczasie prawnik Westa stwierdził, że za niewyrobienie się w terminie odpowiadają zegarek w iPhonie, który zawsze się spóźnia. Podkreślę: powiedział to prawnik kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Zabawne? Tylko jeśli prezydentura Westa faktycznie jest abstrakcją. Można zdroworozsądkowo zakładać, że ktoś kompletnie pozbawiony kompetencji politycznych, z kapitałem wyłącznie w postaci rozpoznawalności i tak nie ma szans wygrać wyborów. Nie można. Trump jakoś wygrał. W tym roku Ye nie ma szans. A za cztery lata? Co jeśli wystartuje w kolejnych wyborach, lepiej przygotowany? Czy Amerykanie wybiorą wtedy najbardziej nieobliczalnego prezydenta w historii?

Ile jeszcze wybaczą fani?

Pamiętajmy, że Kanye West jest atencjuszem i narcyzem, który zwyczajnie lubi robić wokół siebie zamieszanie, niezależnie od tego, z czego akurat rozgłos wynika. Wejście rapera do polityki może być próbą zwrócenia na siebie uwagi, głodem kontrowersji. Co nie znaczy, że można jest potraktować z pobłażaniem, że West nie poniesie konsekwencji. Całe to polityczne wzniecenie rapera jest smutne przede wszystkim dlatego, że odbija się na stosunku do jego muzyki. Bo czy można nazywać geniuszem kogoś, kto notorycznie robi z siebie kretyna? Jak traktować przedstawiciela dyskryminowanej mniejszości, który oficjalnie brata się z dyskryminującą większością? Fani już tracą cierpliwość, West nie będzie cieszył się wyrozumiałością słuchaczy w nieskończoność. Przyjdzie taki moment, że zwyczajnie będzie wstyd słuchać jego płyt, i to bez względu na ich jakość.