O „Braciach ze stali” było głośno na długo przed premierą. I to z kilku powodów. Po pierwsze, Zac Efron, czyli odtwórca roli głównej, przeszedł spektakularną (a dla niektórych wręcz przerażającą) metamorfozę na potrzeby filmu. Zmiany w wyglądzie aktora okazały się tak wyraźne, że fanki oraz fani zaczęli się o niego martwić. Co więcej, produkcja jest oparta na faktach, a konkretnie na historii rodziny von Erich, która miała ogromny wpływ na rozwój wrestlingu w Stanach Zjednoczonych. Nie dajcie się jednak zwieźć dostępnym w sieci i mediach zapowiedziom. Sport jest tylko tłem dla wydarzeń ukazanych w nowym obrazie Seana Durkina. W rzeczywistości to poruszająca, a momentami wręcz przytłaczająca opowieść o niespełnionych ambicjach, niemożliwych do spełnienia oczekiwaniach i trudnej relacji ojciec – synowie. 

„Bracia ze stali” już w kinach

Światowa premiera „Braci ze stali” odbyła się jeszcze w grudniu. Natomiast do polskich kin film trafił 16 lutego 2024. Wspomniany Zac Efron wcielił się w Kevina von Ericha, czyli najstarszego aktualnie brata von Erich (wydaje się to trochę zawiłe, ale gwarantuję, że podczas seansu szybko zorientujecie się, o co chodzi). Z kolei Jeremy Allen White, Harris Dickinson i Stanley Simons zagrali (odpowiednio) Kerry’ego, Davida oraz Mike’a – młodszych synów Fritza (Holt McCallany) i Doris (Maura Tierney) von Erich. W obsadzie znalazła się również Lily James. Jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że twórcy produkcji nie dali jej bohaterce tyle przestrzeni, na ile zasługiwała. 

„Bracia ze stali”: recenzja

Rodzina von Erich. Jest matka, która jest bardzo religijna. I ojciec, którego religią jest wrestling. Fritz nie osiągnął sukcesu w futbolu amerykańskim, a sens życia odnalazł właśnie w zapasach. Gdy przeszedł na sportową emeryturę, zajął się trenowaniem swoich synów. Wcześniej zapomniał jednak spytać, czy młodzi mężczyźni mają w ogóle ochotę walczyć w ringu. To nie miało dla niego znaczenia. Liczyło się tylko mistrzostwo świata, którego on sam nigdy nie zdobył. Prestiżowy tytuł postrzega nie tylko jako cel, ale również jako sposób na radzenie sobie z wszelkimi problemami i osobistymi tragediami. A tych, niestety, nie brakuje, ponieważ nad rodziną – podobno – ciąży klątwa. 

fot. materiały prasowe

Na początku mogłoby się wydawać, że bohater grany przez Holta McCallany’ego budzi respekt. Jednak z czasem orientujemy się, że chodzi raczej o strach. Kevin, Kerry, David i Mike po prostu boją się swojego ojca. Nie potrafią mu się sprzeciwić. Nie wiedzą, że tak w ogóle można. Są bezbronnymi chłopcami zamkniętymi w ciałach silnych, dorosłych facetów. Niestety żyją w czasach, w których mężczyźni nie mogą pozwolić sobie na jakiekolwiek słabości. Dopiero pod koniec filmu zauważamy pewnego rodzaju zmianę w sposobie postrzegania prawdziwej męskości. 

Fritz jest bezkompromisowy, jeśli chodzi o wychowanie swoich dzieci. Nie odpuszcza im. I to i na ringu, i poza nim. Prowadzi ranking ulubionych synów, a dzieląc się „wynikami”, zaznacza, że kolejność może się zmienić. Jednocześnie nie chce się wtrącać w sprawy chłopaków. Uważa, że niektóre sprawy powinni załatwiać we własnym gronie. Podobną postawę przyjmuje Doris, która żyje trochę z boku i nie chce wchodzić w męski świat. W tym układzie sił Kevinowi, Kerry’emu, Davidowi oraz Mike’owi nie pozostaje nic innego, jak szukać jakiegokolwiek oparcia we własnym gronie. Każdy z nich znalazł się kiedyś w sytuacji, w której musiał przedłożyć dobro braci czy ogólnie rodziny nad własne ego i ambicje. Braterska solidarność wygrywa z rywalizacją. 

Twórcy „Braci ze stali” postawili na bardzo bliskie, żeby nie powiedzieć, że ciasne kadry. To z jednej strony buduje intymność między postaciami a widzami – dosłownie możemy zajrzeć im głęboko w oczy. Ale z drugiej – podczas seansu możemy czuć się przytłoczeni i osaczeni. Szczególnie, że główni bohaterowie są naprawdę wielkimi, (za)dobrze zbudowanymi mężczyznami, którzy czasem nie mieszczą się w kadrze. Do tego dochodzi ciężar emocjonalny ich historii. Co ciekawe, pojawiają się także wizualne nawiązania do lat 70. i 80., w których to rozgrywa się akcja filmu. Kolory, przenikające się ze sobą sceny to tylko część z nich. Sean Durkin i jego współpracownicy balansują na granicy kiczu, ale ostatecznie nigdy jej nie przekraczają. 

Zobacz także:

Na uwagę zasługuje także oryginalny tytuł. „Iron Claw”, bo właśnie tak brzmi, odnosi się bezpośrednio do chwytu, którym w ringu posługiwał się Fritz von Erich, a następnie zainspirowani nim synowie. Wszystko wskazuje na to, że jest jeszcze jedno – głębsze, a zarazem niedosłowne znaczenie. Żelazny uścisk odnosi się do sposobu, w jaki ojciec wychowywał Kevina, Kerry’ego, Davida i Mike’a. 

fot. materiały prasowe

To, co uwiera, to fakt, że postaci nie zmieniają się na ekranie. Obserwujemy ich przez około 20 lat, a oni ciągle wyglądają tak samo. Na ich twarzach jest tyle samo zmarszczek, lansują te same fryzury, noszą te same ubrania. Niestety może to doprowadzić do tego, że zapomnimy, że mamy do czynienia z prawdziwymi bohaterami – z krwi i kości. A właściwie z krwi, potu i łez. 

Choć, jak wspomniałam, główną inspirację do produkcji stanowiła historia von Erichów, trzeba zaznaczyć, że twórcy trochę ją zmienili i (jak to zwykle bywa w takich przypadkach) ubarwili. Trudno nazwać film „Bracia ze stali” rzetelną biografią, zresztą nie o to tutaj chodzi. Proponuję jednak, by lekturę strony na Wikipedii czy innych ciekawostek o klanie, nad którym podobno wisiała klątwa, zostawić sobie na po seansie i potraktować to jako uzupełnienie wizji Seana Durkina.