Doświadczeni użytkownicy aplikacji randkowych wiedzą, że czasem od połączenia się w wirtualną parę (czyli tego słynnego „It’s a match!”) do konsumpcji nowej znajomości mija zaledwie godzina, i to już z wliczonym dojazdem. Wirus mocno wszedł w paradę wielu zwolennikom szybkich, niezobowiązujących i jednorazowych przygód. Ze strachu przed COVID-19 już tak ochoczo nie spotykają się z nieznajomymi. Ale nie tylko oni decydują się na fizyczny dystans. To coraz powszechniejsza tendencja wśród użytkowników serwisów i aplikacji randkowych, by odsuwać w czasie spotkanie na żywo (i to odsuwanie trwa tygodniami). Zamiast pójścia na kawę, drinka czy do kina (bo to dziś mocno utrudnione albo wręcz niemożliwe), wybierają randki online – dostępne zresztą w wielu aplikacjach, które uruchomiły funkcję czatów wideo, żeby korzystające z nich osoby nie musiały sięgać po inne komunikatory. Na tym właśnie polega slow dating, czyli powolne randkowanie z wykorzystaniem nowych technologii. Możesz kogoś poznać, zanim podasz mu rękę.

Pandemiczne refleksje

Tu nie chodzi wyłącznie o to, że zamknęliśmy się w domach, nie ma imprez, nie można pójść na pizzę, a każde spotkanie z obcą osobą wydaje się nierozsądne i ryzykowne, więc szukamy nowych znajomości i budujemy relacje tak, jak się da. Dla osób żyjących w pojedynkę, bez pary, rodziny i współlokatorów, przymusowa izolacja okazała się czasem niemal terapeutycznej refleksji. Może nie poznali zbyt wielu nowych ludzi, ale za to mieli szansę lepiej poznać siebie. Skonfrontować się lękami, uświadomić sobie niezaspokajane potrzeby, zweryfikować dotychczasowe przyzwyczajenia, również te decydujące o tym, w jakie relacje wcześniej wchodzili. Jaki jest efekt takiej poszerzonej samoświadomości? „Poświęcamy więcej czasu na to, by sprawdzić, kto jest, a kto nie jest odpowiednią dla nas parą – mówi Jemma Ahmed, analityczka z amerykańskiego serwisu randkowego Bumble. – Wielu randkowiczów wykorzystało czas kwarantanny, by krytycznie przyjrzeć się swoim oczekiwaniom wobec związków”. Ahmed dodaje też, że nawet w tych okresach, gdy liczba zarażeń koronawirusem spadała i zdawało się, że pandemia jest w odwrocie, użytkownikom Bumble wciąż nie spieszyło się do randek offline, aż 55 proc. z nich odsuwało ten moment, niezależnie od teoretycznie malejącego zagrożenia. W tej samej ankiecie 38 proc. osób deklarowało, że korzysta z serwisu randkowego, bo szuka stałej, poważnej relacji. Nic dziwnego, że tak bardzo odpowiada im slow dating – w końcu powolne randkowanie online pozwala poznać człowieka po drugiej stronie i sprawdzić, czy jest on wart, by ryzykować dla niego zdrowie.

Bliskość online

Jak to wygląda w praktyce? „No jak? Stroisz się, malujesz, dokładnie tak, jakbyś miała wyjść na randkę na mieście. Tyle że zamiast wychodzić, otwierasz wino i budujesz na stole konstrukcję z książek, żeby ci się telefon nie przewracał w trakcie randki” – śmieje się Magda, 30-letnia prawniczka z Warszawy, która spróbowała slow datingu z dziewczyną, którą poznała na Tinderze. Przy okazji zaznacza, że wcześniej zawsze dążyła do szybkiego spotkania. Nie lubiła niekończącej się wymiany wiadomości, wolała od razu sprawdzić, czy jest chemia, a taką możliwość dawały jej tylko randki na żywo. „Randka wideo jest fajniejsza niż pisanie. Widzisz człowieka, czytasz jego gesty, grymasy, miny, spojrzenia, uśmiechy, słyszysz głos. Na pewno daje to większą wiedzę o osobie niż samo pisanie, chociaż też trzeba w to wejść, przyzwyczaić się do takiej formy, żeby poczuć się w niej swobodnie. Może w sumie jak na klasycznej randce, przecież na pierwszym spotkaniu również każdy jest trochę zestresowany. I jest jeszcze coś. Zawsze wydawało mi się, że urok pierwszych randek polega na wiszącym w powietrzu seksie. Na tym napięciu. Wiesz, te wszystkie niby przypadkowe muśnięcia dłoni. Na randkach wideo tego nie ma. Jest pożądanie, jest myślenie i mówienie o seksie, ale nie rzucimy się nagle na siebie. Rozmawiamy godzinami, o wszystkim, o głupotach i poważnych sprawach. Paradoksalnie taka randka na odległość potrafi bardzo zbliżyć. Na przykład na pierwszym spotkaniu online tłumaczyłyśmy sobie, dlaczego wybrałyśmy taką formę randki. Ona ze strachu o mamę po operacji, którą się wtedy opiekowała, a ja sama panicznie bałam się zachorować. Nagle zrobiła się z tego rozmowa o rodzinie, o lękach, o naprawdę intymnych rzeczach, o których rzadko rozmawia się na pierwszej randce. To było parę miesięcy temu, dziś już spotykamy się offline, ale zanim doszło do spotkania na żywo, ustaliłyśmy minimalną liczbę osób, z którymi będziemy się widywać, żeby siebie nawzajem nie narażać, i że, co na początku relacji z Tindera wcale nie jest takie oczywiste, sypiamy tylko ze sobą”. Mówię Magdzie, że jej historia idealnie wpisuje się w definicję slow datingu, bo spełnia wszystkie założenia – znajomość z aplikacji randkowej, randki wideo, powolne poznawanie się przed fizycznym spotkaniem, wreszcie poważne, zbliżające rozmowy i ustalenie granic. „Szczerze mówiąc, pierwszy raz słyszę, że to jakiś gorący trend, ale jeśli tak to wygląda i takie są korzyści, to polecam wszystkim. Uprawiajcie slow dating, jest świetny!”.

Tylko dla odważnych

Slow dating to nie tylko forma, to przede wszystkim treść. Też inspirowana okolicznościami. O świadomości potrzeb i weryfikacji oczekiwań już było. W pandemii nie tylko oddaliśmy się refleksyjnym rozważaniom o sobie. Życie w izolacji rozbudziło głód autentycznej bliskości, a odcięcie od tego, co wcześniej sprawiało przyjemność (nieważne, czy były to imprezy, podróże, czy treningi na siłowni), wyzwoliło niewygodne emocje, frustrację, lęki, bezsilność. Jemma Ahmed z Bumble w swojej analizie zachowań użytkowników aplikacji w czasie pandemii zwraca uwagę na treść prowadzonych rozmów. Randkowicze coraz częściej przyznają, że nawet w aplikacjach pozwalają sobie na głębsze wyznania. Że szybciej się odsłaniają. Że już nie chcą wymieniać GIF-ów, chcą rozmawiać o tym, czego się boją i za czym najbardziej tęsknią. A to wymaga świadomości i odwagi. Bo slow dating nie jest dla mięczaków. 

Artykuł pochodzi z majowego numeru magazynu GLAMOUR.