Julita Olszewska, scenarzystka, mama, modelka: Natura daje mi poczucie wolności

Zanim przeprowadziłam się z warszawskiego Powiśla do domu pod lasem w Milanówku, spędziłam z moją rodziną pół roku na portugalskiej farmie. Uprawiałam tam warzywa, owoce, miałam stado kur, okropnego kaczora, gęsi… Żyjąc tak blisko natury i tak daleko od „prestiżu” miasta, zrozumiałam, że nie wytrzymam już mieszkania w centrum naszej stolicy. Gdy wróciłam z mężem i dziećmi do Warszawy i zobaczyłam, że wszyscy gdzieś biegną za swoimi „secret projectami”, „asapami”, dotarło do mnie, że to koniec, i zaczęliśmy szukać domów pod Warszawą. Jesteśmy zawodowo związani z Warszawą, więc szukaliśmy w miarę blisko. Gdy przyjechaliśmy po raz pierwszy do domu, który teraz wynajmujemy w Milanówku, poczuliśmy, że to jest to. Początki były trudne, ale pandemia i procesy, które we mnie zaszły, uświadomiły mi, że muszę zmienić podejście i po prostu osiąść. Mam przyjaciół w Warszawie, często do nas przyjeżdżają, i najczęściej zostają już na noc. Nasz dom z ogrodem jest, szczególnie teraz, wyjątkowo atrakcyjny towarzysko. Igi i Wiera też zaczęli prowadzić życie towarzyskie, dzięki czemu nie tylko mam dom pełen cudzych dzieci, lecz także mogę poznawać ich rodziców – i tych, którzy się tu urodzili, i tych, którzy tutaj, z różnych powodów, napłynęli. Mam coraz więcej nowych znajomych, z którymi mogę siedzieć w ciągu dnia w swoim ogrodzie.
 


W mieście nie ma przyzwolenia na słodkie nicnierobienie – tam trzeba być stale czymś zajętym, mieć projekty, plany. Nigdy nie sądziłam, że będę osobą, która mówi, że przeraża ją pęd miasta. Ale tak się stało. Te ciągłe rozmowy o pracy, to przebywanie w jednej bańce przestało być dla mnie inspirujące. Moje życie towarzyskie jest teraz lepsze jakościowo. Dla mnie i dla Wojtka turboważne było także to, że w Milanówku czujemy się bezpieczniej, tu moje dzieci mają większą wolność i szansę na samodzielność. Poza tym mamy tutaj swój kompostownik, więc dzieci widzą dżdżownice, próbuję sadzić rośliny, hodujemy grzyby, mam trzy wiewiórki na podwórku… I to jest dla dzieci znacznie ciekawsze niż plac zabaw obok betonowych bloków. Igi i Wierka błyskawicznie się tutaj zaaklimatyzowali. Marzę o tym, żeby stać się prawdziwą wieśniareczką, mieć swoje owieczki, pole… Dopóki jednak jesteśmy finansowo zależni od Warszawy, nie mam takiej opcji. Jak tylko staniemy się już krezusami albo gdy nasze dzieci zakończą edukację, to natychmiast realizujemy ten plan. Na razie mamy kamper, którym często podróżujemy. On daje nam wolność, podróżując nim stajemy się superdrużyną. Dzieci są spokojniejsze, mamy swoje zadania, proste czynności wynikające z tego, że w kamperze jest mało miejsca, więc trzeba mieć w nim porządek. Jak jesteśmy głodni, stajemy sobie gdziekolwiek, robimy jedzenie i jedziemy dalej. Uwielbiam tak spędzać czas.

Zawsze szukam wolności, staram się być jak najbliżej natury, miejsc bez ludzi, takich, gdzie ich nawet nie widać na horyzoncie. Czuję, że się zmieniam, od kiedy jestem bliżej natury. Jestem trochę spokojniejsza, nie obchodzi mnie to, że coś mnie omija. Jestem wdzięczna za ten dom, za tę przestrzeń, za to światło, nawet za to, że mogę sobie tu grillować cały sezon. Dzięki temu, że mieszkam w pięknym miejscu, ta harmonia mi się udziela. Jako dziecko mieszkałam na wsi, w Przywidzu, nad jeziorem. Miałam świetne dzieciństwo, pełne wolności. Ale bardzo długo wydawało mi się, że skoro jestem ze wsi, to muszę za wszelką cenę pokazać wszystkim, jak sobie świetnie radzę w stolicy. W końcu zorientowałam się, że byłam już królową Warszawy, a teraz czas wracać do korzeni. 

Agata Rucka-Pękala, właścicielka osad Stara Decha i Stodoły Slow, mama, miłośniczka biegania: Po latach pędu żyję slow 

Urodziłam się w Polanach, pod Krynicą-Zdrój. Marzyłam o tym, żeby poznać świat. Najpierw wyjechałam na studia, rzuciłam jednak germanistykę na trzecim roku, bo ciągnęło mnie do zmian. Gdy zastanawiałam się nad tym, co naprawdę chcę robić, to nigdy nie myślałam o siedzeniu za biurkiem… Razem z mężem (ślub wzięłam w wieku 20 lat!) wyjechaliśmy do Monachium – przepiękne miasto! Tam ciężko pracowaliśmy, głównie fizycznie, i tak zaczęliśmy zarabiać na swoje marzenia. Pojawiła się nasza pierwsza córka, uziemiło mnie to trochę, musiałam zwolnić. Decyzja o powrocie do Polski zapadła, gdy moja córka miała iść do przedszkola. Poczułam, że wolę, żeby wychowywała się w Polsce, ponieważ bardzo tęskniłam za rodziną, za rodzeństwem, za moimi górami. Zawsze kierowałam się w życiu tym, żeby czuć się dobrze. Nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy narzekają i nic z tym nie robią. I wróciłam do domu, do korzeni, do natury. Siedem lat życia spakowałam w miesiąc. Zaczęłam się zastanawiać, co zrobić, żeby być szczęśliwą mamą, która ma czas dla swoich dzieci, szczęśliwą partnerką i jeszcze mieć coś swojego, co da mi satysfakcję. Zawsze byłam ambitna.
 


Gdy wróciliśmy do Polski, mieliśmy tam już dom, który dostaliśmy od rodziców męża. Remontowaliśmy go wspólnie i okazało się, że architektura, zajmowanie się wystrojem wnętrz dają mi ogromną frajdę. Urodziłam drugą córkę, poświęciłam się domowi, dzieciakom. Zaczęłam projektować ogrody – wszystko tam robiłam sama, bo kontakt z naturą, ziemią, roślinami bardzo mnie uspokajał i sprawiał mi dużo radości. Wierzyłam w to, że jeśli coś lubię i robię to na maksa, to mi się uda. Dostaliśmy od rodziców męża osiem hektarów ziemi. Zaprojektowałam nasz dom marzeń – najpierw go namalowałam, a potem znalazłam architektkę, która pomogła mi moją wizję zrealizować. Gdy zaczęła się budowa, ruszyła machina pasji. Po roku tam zamieszkaliśmy. I weszłam na zupełnie inny poziom kontaktu ze sobą i z naturą, bo dookoła nas nie było nikogo, ani domów, ani ludzi. Wtedy pomyślałam, że stary dom zacznę wynajmować turystom. I to był strzał w dziesiątkę. Chociaż miałam wątpliwości, bo nasza okolica to „dziura na końcu świata”. Nazwałam go Stara Decha, wrzuciłam parę zdjęć do internetu i był szał! Goście czuli się u nas jak w domu. Nie miałam pojęcia, jak się robi taki biznes, ale kierowałam się intuicją. Przypomniałam sobie słowa przyjaciela, który zawsze mi powtarzał: „Nieważne, co jeszcze wymyślisz, cokolwiek będziesz robić, rób to na 1000% i bądź sobą”.

Uwielbiam kontakt z ludźmi i moi goście to poczuli. Zaczęłam robić dla nich smakołyki, piec świeży chleb, pyszne ciasta… A goście wracali i zachęcali znajomych, żeby do nas przyjeżdżali. Zaszłam w trzecią ciążę i wtedy pojawił się w mojej głowie nowy pomysł, aby wspólnie z moim ukochanym rodzeństwem – siostra wróciła z Warszawy, a brat z Monachium – stworzyć wyjątkowe miejsce do wypoczynku dla gości. Stworzyliśmy magiczne Stodoły Slow. Znowu wszystko sobie namalowałam. I znowu moje marzenia nabrały realnego kształtu. Ale najwspanialsze w tym wszystkim było to, że zrobiłam to razem z rodzeństwem – bardzo się przyjaźnimy, i chociaż się różnimy, to z tych różnic czerpiemy siłę.  Zmierzamy w tym samym kierunku. Dzięki realizacji tego pomysłu znowu jesteśmy tu wszyscy razem i tworzymy coś wyjątkowego.
 


Nigdy nie byłam tak szczęśliwa, jak na mojej ziemi, na końcu świata, ze swoją rodziną. Wszyscy wróciliśmy do domu, chociaż tak bardzo chcieliśmy z naszej małej miejscowości uciec do „wielkiego świata”. Wspaniałe jest to, że gdy się ma pasję i energię, to można się spełniać wszędzie. Nie ma miejsc bez perspektyw. Po latach pędu żyję slow: jestem dzisiaj spełniona, samoświadoma, uważna – na bliskich i na siebie. Dobrze, że mogłam sprawdzić, jak żyje się w wielkim mieście, stoczyć ze sobą różne bitwy, żeby dojść do miejsca, w którym jestem. Moje dzieci oczywiście zamierzają wyjechać na studia, ale cieszę się, że widzą na moim przykładzie, że można tu wrócić i robić coś ciekawego i że to, jakie masz życie, zależy od ciebie. A ja mam życie, które nie ucieka mi sprzed nosa, którego się nie boję, które daje mi satysfakcję i radochę, sprawia, że budzę się rano i chce mi się żyć. 

Zobacz także:

Natalia Sosin-Krosnowska, dziennikarka, prowadząca program „Daleko od miasta”, mama: Życie na wsi uziemia 

Wyprowadziłam się z Warszawy, bo miałam jej dosyć. Nie miało to związku z pandemią, chociaż zbiegło się z nią w czasie. Pierwszy lockdown utwierdził nas w przekonaniu, że jako rodzina nadajemy się do tego, żeby zamieszkać razem na wsi pod Krakowem, bo zamknięci w mieszkaniu – ja, mój mąż i nasz syn – nie mieliśmy siebie dosyć, co dało nam nadzieję na sukces naszego planu. Od kiedy pięć lat temu urodziłam dziecko, o wiele rzadziej chodziłam na imprezy, do muzeów, teatrów, kin, dlatego że nie mieliśmy na miejscu rodziny, a nie chcieliśmy też prowadzić tego życia towarzyskiego osobno. W Warszawie jest bardzo mało rzeczy, które możesz robić za darmo. W pewnym momencie miałam poczucie, że za każdą minutę naszego życia tam musimy płacić – za dojazd, za parkometr, za wejście gdzieś, za wypicie kawy. Jak masz dziecko, to pieniądze znikają jeszcze szybciej. Logistyka życia w wielkim mieście zaczęła wydawać mi się absurdalna – albo trzeba zrezygnować z pracy, żeby zajmować się dzieckiem, albo pracować, by płacić komuś za to, że się twoim dzieckiem zajmuje wtedy, gdy ty pracujesz, aby na to zarobić. Doszliśmy z mężem do wniosku, że to nie ma sensu. Poza tym pojawiły się u mnie problemy zdrowotne, wynikające z tego, że za wszelką cenę chciałam udowodnić, że dziecko nie przeszkodzi mi w karierze.
 


Po porodzie szybko wróciłam do pracy i starałam się być uważną mamą. A gdy mój organizm powiedział dosyć i zostałam uziemiona w domu, to zbierałam się z tego pół roku. Miałam wtedy czas, żeby się nad sobą zastanowić i doszłam do wniosku, że nie czerpię przyjemności z tego życia podporządkowanego pracy, którą zarabiałam na styl życia, który przestał sprawiać mi przyjemność. Mam pod Krakowem, w pięknym miejscu z widokiem na góry, dom rodzinny, który moi rodzice wybudowali w latach 80., a w którym moja mama mieszkała sama. Od dłuższego czasu myślałam, że to bez sensu, że nas tam nie ma, i podjęliśmy decyzję. Nie chciało nam się już tyle pracować – ani ja, ani mój mąż, który od 20 lat pracował w reklamie w różnych firmach. Nie miało to sensu, tym bardziej że żyjemy zgodnie z filozofią ekologiczną, minimalistyczną, od lat nie kupujemy nowych ubrań… Oboje pracujemy zdalnie, więc możemy robić to na polskiej wsi. Ludzie tutaj są bardzo przyjaźni. Większość znałam z młodości, bo tu się wychowywałam. Coraz więcej osób w moim wieku wraca tutaj, z Irlandii, Anglii, dużych polskich miast. Też mają dzieci i też uznali, że tu im będzie lepiej i łatwiej żyć, bo będą blisko rodziny. Chciałam, żeby mój syn miał wolność – tutaj ma swoją bandę, od najbliższej koleżanki dzieli go łąka, przez którą może sobie do niej w każdej chwili pobiec. Nie chciałam, żeby moje dziecko uczyło się życia w Warszawie, żeby zdawało egzaminy do najlepszych podstawówek, planowało karierę w wieku 10 lat.
 


Tutaj na wsi wszyscy mamy większy luz w głowie. W domu i wokół niego cały czas jest coś do zrobienia – mamy ogród warzywny, który sprawia mi ogromną frajdę i daje szansę na większą samowystarczalność. Bliskość natury, życie w zgodzie z nią działają na mnie kojąco. Wiesz, jaka to przyjemność zjeść pomidorka z własnego krzaka? Życie na wsi uziemia. Każdy ma swoje zadania – trzeba porąbać drewno, przynieść je do domu, napalić w kominku, odśnieżyć, zająć się ogrodem. Dzięki temu mam mniej czasu na myślenie o nieważnych sprawach, nie roztrząsam, nie analizuję. Zajmuję się realnym życiem i mam poczucie satysfakcji, siedząc przy kominku, w którym płonie narąbane przez mojego męża drewno. Ludzie tutaj są szczęśliwsi, bo wykonują konkretne prace fizyczne w domu i ogrodzie. Człowiek nie jest stworzony do życia za biureczkiem, powinniśmy coś tworzyć własnymi rękoma i jeżeli tego nie robimy, traci na tym nasz mózg. W małej społeczności ludzie bardziej się o siebie troszczą. Wiem, że jak moje dziecko będzie wracało ze szkoły, to każdy będzie wiedział, że to moje dziecko. To mnie uspokaja. Zamieszkałam z mamą, mój syn ma babcię na co dzień. Mamy czas na rozmowy, spokojne spacery w ciągu dnia. Spędzamy razem wartościowy czas. Nic nas od siebie nie odciąga. Mój syn stał się bardziej niezależny i spokojny, bo wie, że jego bliscy są cały czas w zasięgu ręki. Rytm dnia dostosowałam do natury – idę spać wcześnie, rano oglądam wschody słońca. Nie tęsknię za Warszawą.