Anna Jastrzębska: Panowie kandydaci. Jestem młodą panną, prowincjonalistką, mam lat 19, (…) marzeniem moim Warszawa, nienawidzę prowincji, wykształcenie mam 4 klasowe, jestem muzykalną. Posagu mam 14 000 rubli. Piszcie do mnie. W swojej najnowszej książce „Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym” cytujesz dziesiątki podobnych anonsów. Ogłoszenia matrymonialne z XIX wieku to prototyp Tindera?

Alicja Urbanik-Kopeć: Można znaleźć pewne analogie. Jeszcze jakiś czas temu portale czy aplikacje randkowe były uważane za kontrowersyjny sposób zawierania znajomości. Argumenty, które padały przeciwko nim, były bardzo podobne do tych XIX-wiecznych, za pomocą których krytykowano ogłoszenia matrymonialne: „to upokarzające, to handel ludźmi, pragmatyczne wystawianie się na sprzedaż, merkantylizowanie relacji międzyludzkich, to otępiające emocjonalnie, niebezpieczne szczególnie dla kobiet, zachęca oszustów i mężczyzn, którzy szukają wyłącznie szybkiej satysfakcji seksualnej”. Podobne argumenty można było usłyszeć jeszcze kilka lat temu i w XIX wieku.

Tak samo dziś, jak i wówczas rzeczywiście zdarzały się patologie, to są wady aplikacji randkowych, takie były wady ogłoszeń matrymonialnych. W obu przypadkach jednak to był ogromny przełom w szukaniu partnera czy partnerki.

Dziś może mniej, ale wówczas taki rodzaj zawierania znajomości znacząco, w sposób niesamowity poszerzał możliwość wyboru. W XIX wieku podróżowało się wolniej, krąg ludzi, których się znało, był dużo mniejszy. Znacznie sztywniejsze były zasady społeczne, określające gdzie i kogo można było poznać. Ogłoszenia matrymonialne pokazały, że partnera czy partnerki można poszukać sobie na własną rękę z zupełnie niedostępnego wcześniej grona osób. Z treści ogłoszeń można wywnioskować, że wiele osób upatrywało w nich szansy na życie. Można powiedzieć „zdesperowani”. No tak, część osób była zdesperowana i bardzo dobrze to widać w niektórych ogłoszeniach, podobnie zresztą jak obecnie w aplikacjach randkowych. Jednocześnie było bardzo wiele osób – szczególnie im kibicowałam i zawsze zastanawiałam się, czy im się udało – które jasno wyrażały, że w ten sposób chcą się wyrwać ze swojego świata. Tak jak dziewczyna, którą zacytowałaś. Ona mówi wprost: „nienawidzę prowincji, szukam kogoś, kto mnie zabierze do miasta”. Albo mężczyzna, który pisze: „jestem inżynierem, wyjeżdżam na Syberię, wrócę za cztery lata, szukam żony, która ze mną pojedzie na to pustkowie”.

Mnóstwo osób w tych ogłoszeniach zaznacza: „z braku znajomości, z braku możliwości poznania kogoś”, zapewniają „nie jest ze mną nic nie tak, po prostu mieszkam w małym miasteczku, mam ścisłe grono znajomych i matkę, która mnie kontroluje, znam już wszystkich czterech kuzynów i żaden mnie nie interesuje, a nie mam szans na poznanie kogoś innego”. To właśnie fakt, że ogłoszenia matrymonialne dawały sprawczość tym osobom, zwłaszcza kobietom, sprawiał, że były one tak mocno krytykowane.

Zarówno ogłoszenia matrymonialne w XIX wieku, jak i dzisiejsze aplikacje randkowe bardzo jasno określają cel „anonsów”.

W ogłoszeniach matrymonialnych ludzie mogli wprost powiedzieć, czego pragną: „szukam męża, który będzie katolikiem, zabierze mnie z prowincji, będzie zarabiał tyle i tyle” czy też „szukam żony, która będzie brunetką, może być wdową, ma taki i taki posag”. Co jest bardzo ciekawe, w niemal wszystkich tych ogłoszeniach widać, jak strasznie istotne są pieniądze. Prawie każdy mężczyzna w swoim anonsie zaznaczał: „potrzebuję żony z posagiem od…”, prawie każda kobieta pisała: „szukam męża, który będzie zarabiał od…, a posag mam konkretnej wysokości”. To też się bardzo nie podobało – ogłoszenia obnażały finansowy wymiar szukania małżonka. Wszyscy o nim wiedzieli, ale co innego wiedzieć i porozmawiać o tym prywatnie na herbacie, a co innego, kiedy mamy setki stron w gazetach matrymonialnych, w których wszyscy otwarcie piszą o tym, o czym się głośno nie mówi.

Choć opisujesz zupełnie odmienną epokę i odmienne warunki socjoekonomiczne, widzę wiele zbieżności ze współczesnością. Mentalnie wciąż jesteśmy w XIX wieku?

W pewnym sensie tak. Istnieje mnóstwo klisz kulturowych i tradycyjnych wartości, które zrodziły się w XIX wieku i z którymi się nie pożegnaliśmy – albo kontestując je jako przebrzmiałe sposoby funkcjonowania, albo czując ich nacisk na siebie. Myślę, że warto wiedzieć, skąd się wzięły, żeby móc sobie wytłumaczyć wiele kwestii i ustawić siebie wobec społecznych oczekiwań we współczesnym świecie.

Zobacz także:

Piszę o tym we wszystkich moich książkach i powtarzam to moim studentom: przełom XIX i XX wieku to epoka, która nas ukształtowała jako ludzi dziś. Wszystkie wartości i koncepcje, które my współcześnie postrzegamy jako staroświeckie truizmy bądź przestarzałe tradycje, do których – niezależnie od poglądów – lubimy się odwoływać, ukształtowały się właśnie wtedy, to znaczy w drugiej połowie XIX wieku. To jest czas ogromnych przemian społecznych, zwłaszcza w Europie, które stworzyły takie koncepcje jak: „co to jest kobiecość, co to znaczy być prawdziwa kobietą, co to znaczy być dobrą żoną, czym jest miłość, odwaga, dzieciństwo, męskość, patriotyzm?”. Te pytania dziś również sobie zdajemy i wydaje się nam, że znamy na nie odpowiedź.

Problem w tym, że te odpowiedzi kształtowały się w bardzo specyficznych warunkach społeczno-kulturowych. A my dziś patrzymy na nie jak na zbiór efemerycznych wartości, które nam spłynęły z nieba. Dlatego bardzo zależy mi na tym, żeby pokazać, że życie rodzinne, emocjonalne, małżeństwo, kobiecość, różne truizmy, z którymi dziś walczymy, powstały dla bardzo konkretnej grupy ludzi z bardzo konkretnym stylem życia, w bardzo konkretnych warunkach.

Jakie to były warunki?

Jeśli chodzi o sytuację życiowo-finansową kobiet, w drugiej połowie XIX wieku zasadzała się ona na dwóch podstawowych faktach. Po pierwsze, poza klasami robotniczą i chłopską kobiety nie miały praktycznie możliwości zarabiania pieniędzy ani posiadania ich na własność. Wynikało to z różnych czynników, przede wszystkim z powodu braku dostępu do edukacji wyższej, a więc możliwości uzyskania wyspecjalizowanych umiejętności pozwalających podjąć pracę zarobkową. Po drugie, wtedy to nie była praktyka ani norma kulturowa, by kobiety spoza klas ludowych pracowały. Nawet jeśli chciałyby na siebie zarabiać, nikt by ich do pracy nie przyjął, bo tak silny był ten prąd społeczny, który na to nie pozwalał.

W związku z tym jedynym sposobem na życie dla dorosłych kobiet było znalezienie sobie męża, który będzie je utrzymywał. Co za tym idzie, decyzja o wyjściu za mąż już na starcie wiązała się nie tylko z potrzebami emocjonalnymi (choć oczywiście one też miały znaczenie), ale stawała się decyzją ekonomiczną. To tak jakby w dzisiejszych czasach decyzja o wejściu w związek, niekoniecznie nawet formalny, była decyzją o tym, jaką się będzie miało pracę i czy dostanie się kredyt na mieszkanie.

Dziewczyny z „niższych sfer” pracowały, więc – przynajmniej w teorii – nie powinny mieć takich problemów.

Jeśli chodzi o kobiety z klas ludowych, przede wszystkim miejskie proletariuszki, to były to dziewczyny, które zarabiały pieniądze, pracując w zawodach fizycznych, głównie na służbie, jako szwaczki, jako praczki, robotnice. Niestety tych pieniędzy nie zarabiały za wiele, więc one też miały dylematy związane z małżeństwem. Raz, że sytuacja klasy robotniczej w drugiej połowie XIX wieku nie była specjalnie do pozazdroszczenia, a dwa, że płace kobiet – nawet jeśli pracowały na tych samych stanowiskach co mężczyźni – były o połowę niższe. Teoretycznie więc proletariuszki mogły zarabiać i mieć niezależność, ale w rzeczywistości trudno było im się w pojedynkę utrzymać. Dlatego w ich przypadku decyzja o małżeństwie również była podyktowana względami ekonomicznymi. W razie niedoboru finansowego, mając dwa dochody, łatwiej było chociażby wynająć mieszkanie.

Oczywiście kobiet z proletariatu nie omijała także presja społeczno-kulturowa, od nich też oczekiwano, że wyjdą za mąż, założą rodzinę i będą miały dzieci. Podobnie jak u kobiet z klasy wyższej, to również była definicja ich sukcesu życiowego.

Czyli z jednej strony mamy dążenia emancypacyjne, mówienie kobiecie „możesz być niezależna”, z drugiej – rzeczywistość, która to uniemożliwia, a z trzeciej – wtłaczanie do głowy przekonania, że jedyną właściwą drogą jest małżeństwo. Straszna hipokryzja.

To pewien sposób ustawiania sytuacji kobiety, która niezależnie od tego, co zrobi, jest na przegranej pozycji. W XIX wieku prześcigano się w poradach, jak uczynić kobiety bardziej atrakcyjnymi dla społeczeństwa i mężczyzn. Jak zachęcić, przyciągnąć do siebie potencjalnego partnera i wygrać w tym konkursie na urządzenie sobie życia. Pod koniec wieku zaczęto dużo mówić o tym, że gdyby kobiety z klas wyższych, mieszczaństwa, miały przydatne umiejętności, były zaradne, to mężczyźni chętniej chcieliby się z nimi żenić. No bo kto chciałby być z mimozą, która nic nie potrafi? Kobieta powinna być dobrą towarzyszką życia.

To klasyczny mechanizm przerzucania na kobiety odpowiedzialności za niedoskonałości systemu społecznego. W tym systemie nie ma normy kulturowej, że kobiety kształcą się wyżej i idą do pracy odpowiadającej ich umiejętnościom, a jednocześnie zaczyna się opowiadać dziewczynom, że tak nie może być, nie możecie być takie niesamodzielne i musicie mieć umiejętności (których nie możecie zdobyć ze względu na system).

Oczywiście te sytuacje możemy rozpoznać także współcześnie: mamy różnego rodzaju kody kulturowe, które sprawiają, że wiele kobiet podejmuje konkretne decyzje, a następnie są za nie krytykowane. Weźmy chociażby macierzyństwo i przeświadczenie o tym, że należy mieć dziecko. Jak już się to dziecko ma, to można odejść z pracy, ale nie jest to dobrze widziane, bo wtedy staje się „kurą domową, która siedzi w domu i nic nie robi”. Można też mieć dziecko i wrócić do pracy, za co także się dostaje – bo „wyrodna matka, porzuciła dziecko dla kariery”.

Można zrobić jeszcze jedno: posłuchać ekspertów. Mam wrażenie, że XIX-wieczne poradnictwo jest zupełnie jak z dzisiejszego Instagrama. Gdzie nie spojrzysz, znajdziesz dziesiątki osób, które ci wytłumaczą, jak żyć najlepszym możliwym życiem. Nawiasem mówiąc, czytając „Matrymonium”, bardzo znielubiłam Lucynę Ćwierczakiewiczową, autorkę słynnej książki kucharskiej „365 obiadów”, a także specjalistkę od bycia idealną panią domu. Ówczesna Małgorzata Rozenek-Majdan, nie przymierzając.

Poradnictwo z XIX-wieku jest bardzo podobne do współczesnego influencingu. Opiera się na tych samych mechanizmach: wtłaczamy kobiety w niemożliwe do spełnienia oczekiwania dotyczące tego, kim mają być i co mają robić w domu, życiu i rodzinie. Następnie na tym zarabiamy, proponując kobietom setki rozwiązań, które tak naprawdę niczego nie rozwiązują.

Poradnikowa odpowiedź z Instagrama na to, że społeczeństwo jest urządzone w taki a nie inny sposób i nie możemy zrobić miliona rzeczy na raz, sprowadza się do tego, że wszystko jest kwestią organizacji. Wystarczy wcześnie wstawać i dobrze ustawić sobie plan dnia, a wtedy wszystko będzie dobrze i ze wszystkim się wyrobisz. W XIX wieku było dokładnie tak samo. Mamy Ćwierczakiewiczową – ale nie tylko ją, bo rynek poradnictwa był wtedy ogromny – sprzedającą poradniki, w których kobiety mają w tabelkach rozpisany każdy dzień. Przekonuje się je, że istotą kobiecości, spełnienia życiowego, emocjonalnego i w każdym innym aspekcie, jest wypełnienie tych wszystkich tabelek w odpowiedni sposób. Tak się zostaje idealną kobietą, tak się zyskuje wartość jako osoby.

By zostać kobietą idealną, trzeba skupić się na jak najbardziej trywialnych kwestiach.

O fetyszyzowaniu trywialności będą potem pisać niektóre emancypantki. Zwrócą uwagę na to, że wycieranie nosa dzieciom, podlewanie kwiatów i zaordynowanie obiadu to nie jest istota człowieczeństwa. Zauważą: „jesteśmy dorosłymi istotami, które mają rozwinięte mózgi, może damy radę zrobić coś bardziej skomplikowanego?” czy „nie wmawiajcie nam, że te domowe czynności, które – owszem, są trudne, męczące, jest ich dużo – to jest szczyt naszych możliwości intelektualnych”.

Oczywiście fetyszyzowanie trywialności, drobiazgów to bardzo konserwatywny sposób budowania narracji, zagradzający kobietom drogę do alternatywnego rozwoju poza domem i rodziną. Jednocześnie w XIX wieku idzie to w parze z „nagradzającym” fetyszyzowaniem roli domowej kobiety, przekonywaniem: „może i nie będziesz się kształcić, ale to dlatego, że nie potrzebujesz, twoja rola jest najważniejsza, najbardziej skomplikowana i najlepsza. Będziesz fantastycznie spełniać się w domu, zajmując się dziećmi, usługując, organizując, czuwając nad tym wszystkim. Dziękujemy ci za to”.

Znów widzę pewne analogie do współczesności.

O ile dzisiaj twierdzenie, że małżeństwo i założenie rodziny to jedyna droga dla kobiety, jest przestarzałym bon motem, który możemy kontestować, to w XIX wieku tak rzeczywiście w pewnym sensie tak było. Kobieta nie miała zbyt wiele alternatyw poza małżeństwem i tym, co się z nim wiązało. Społeczeństwo XIX-wieczne tę prawdę ekonomiczną obudowuje jednak tysiącem różnych argumentów ze sfery emocjonalnej i kulturowej.

Zamiast powiedzieć wprost: „słuchajcie, nie macie praw wyborczych, nie możecie się kształcić, nie możecie pracować, mogą to zrobić tylko wybitne i naprawdę uparte jednostki, a dla całej reszty drogą jest małżeństwo”, opakowuje to w argumenty: „to jest spełnienie życiowej roli, korzystne dla psychiki i biologii, daje satysfakcję z życia”. Gorzka ekonomiczna prawda jest grubo owijana w bawełnę.

Co ciekawe, dzisiaj, kiedy zniknął ten gorzki środek, kiedy mamy rozłączenie losów matrymonialnych od losu codziennego kobiety, owijka z tej bawełny nam została i jest przyjęta jako norma. Zupełnie już zapomnieliśmy albo nigdy nie wiedzieliśmy, skąd wzięły się te przekonania, zostaliśmy tylko z ich konsekwencjami. Tak właśnie funkcjonują stereotypy.

Jeden z tych stereotypów dotyczy starych panien. Mimo wszystkich zmian, które zaszły, w wielu kręgach niezamężne kobiety wciąż budzą „wątpliwość”.

W okresie międzywojennym ogłoszono „śmierć starej panny”, zastąpiły je kobiety wolne, które mogą pracować i spełniać się poza małżeństwem, ale mimo to pewne pozostałości myślenia o starych pannach jako nieużytecznych, sprawiających problem, pozostały. To wynika z tego, o czym mówiłyśmy wcześniej: w XIX wieku kobieta, która nie wyszła za mąż, oznaczała bankructwo przedsiębiorstwa. Kobieta bez męża nie miała opieki, wsparcia finansowego, dzieci, które mogłyby się nią zająć na starość – to była dla niej tragedia. Taka prawdziwa, zarówno dla kobiet z klasy wyższej, jak i dla kobiet z klasy robotniczej, bo one też w końcu musiały kiedyś przestać pracować.

W drugiej połowie XIX wieku kobiety, które nie wyszły za mąż, były zostawione na lodzie, system społeczny nie dbał o nie w żaden sposób. I znów: tę gorzką pigułkę obudowywano argumentami o „wyższych” celach, dla których kobieta musi wyjść za mąż (poczucie spełnienia, zaspokojenie instynktu macierzyńskiego, wypełnienie woli Kościoła itd.).

Stara panna nie tylko przegrała i z tego powodu należała jej się pogarda albo litość, ale też postąpiła wbrew temu, czego się od niej oczekiwało – i z tego powodu należała jej się kara. Stara panna służyła więc za „straszak” dla młodych dziewczyn: „oto, co cię czeka, jeśli będziesz się buntować wobec zastanej rzeczywistości”.

Dziś – mimo że od bardzo dawna kobieta, która nie ma męża, nie jest skazana na śmierć z głodu – te argumenty nam zostały: „no tak, nie ma nikogo, bo na pewno za bardzo wybrzydzała albo ma beznadziejny charakter, została jej tylko praca albo kotki i pieski”. To niesamowite, że to funkcjonuje do dzisiaj.

Niesamowite dla mnie było też odkrycie, że drogę do wolności kobiety dostrzegły w… uznaniu czy ogłoszeniu się brzydką.

Niektóre emancypantki na przełomie XIX i XX wieku czują się w tak niesprawiedliwy sposób spętane faktem, że co by nie zrobiły, zawsze będą na przegranej pozycji, że w końcu z bezsilności stwierdzają: „najlepiej jest być brzydką”. Masz spokój od adoratorów, nikt się ciebie nie czepia, nie musisz się wciskać w te społeczne oczekiwania, możesz zająć się swoim życiem, pomyśleć, co chcesz robić, nie czekać na to, że mężczyzna cię wybawi, możesz spróbować stanąć na własnych nogach.

Moim zdaniem to prapoczątek współczesnych ruchów ciałopozytywnych. Oczywiście komunikaty z przełomu XIX i XX wieku mają inne źródło, nie ma w nich przekazu „kocham siebie taką, jaka jestem”, tylko raczej „nie chcę, nie mam siły, nie mam ochoty spełniać wymagań społecznych”. Ogłoszenie się brzydką kobietą to powiedzenie „dość”: „nie chce mi się, ta gra jest przegrana, jest niesprawiedliwa, ustawiona od zawsze, nie będę w nią grać, bo to nie ma najmniejszego sensu”.