Anna Jastrzębska, Glamour.pl: Cytując klasyka: „a co, jeśli ci się odmieni”?

Edyta Broda, „Bezdzietnik”: Statystycznie wielu kobietom się odmienia. Zarówno w jedną, jak i drugą stronę. Ja sama jednak nigdy nie wierzyłam w to, że mi się odmieni. I nie chciałam, by mi się odmieniło. Zawsze głęboko odczuwałam swoją potrzebę bezdzietności, a wizja zostania matką była dla mnie wręcz odstręczająca.

A co jest nie tak z pytaniem, od którego zaczęłam?

To normalne, że zadajemy sobie to pytanie i zmieniamy zdanie, ale nikt nie ma prawa wmawiać nam tego ani nas tym straszyć. Osoby bezdzietne nie chcą słuchać, że „im się odmieni” i że swoich wyborów będą żałować. Wyobraźmy sobie, że takimi „proroctwami” społeczeństwo częstuje rodziców, którzy przecież też czasami żałują, i to mocno, tylko nie mogą już niczego zmienić. Dopiero w tym kontekście widać, jak bardzo takie napominania są absurdalne i przemocowe. Mamy prawo rozgościć się w naszej bezdzietności, urządzić w niej i poszukać spokoju, otwierając na to, co przyniesie los.

Będąc osobami bezdzietnymi, mamy czas i przestrzeń na podjęcie najlepszej decyzji. Bo bezdzietność tym właśnie w moim przekonaniu jest – przestrzenią, również na zmianę zdania. Będąc matką, już tej przestrzeni nie masz. Warto to docenić i wykorzystać najlepiej, jak się da.

Tyle że – znów muszę odwołać się do klasyka – „zegar tyka”.

Rzeczywiście, u kobiet w pewnym momencie okienko prokreacyjne się zamyka. I zdarzają się przypadki czterdziestolatek, takich zatwardziałych niematek, które doznają nagle macierzyńskiego przebudzenia. Tak bardzo chcą mieć dziecko, że podporządkowują temu wszystkie inne ambicje i pragnienia. Zwykle słyszymy wtedy, że to „naturalne”, że przebudził się „instynkt”. Śmiem w to wątpić.

Prawdziwie naturalne instynkty rzadko budzą się spóźnione o kilka czy kilkanaście lat. Podejrzewam, że w świecie natury to się nie zdarza. Zaprzeczałoby to definicji instynktu. Gdyby takimi pragnieniami rządziła natura, potrzeba dziecka budziłaby się wtedy, gdy jesteśmy w prokreacyjnym rozkwicie. Niestety, u ludzi to znacznie bardziej skomplikowane. O pragnieniu lub niepragnieniu potomstwa decydują złożone czynniki. Jeżeli przez kilkadziesiąt lat kobieta nie chciała być matka i nagle zmieniła zdanie, to na początek warto zastanowić się, dlaczego tak się stało. Za takim nagłym zwrotem może stać obawa, że coś nas w życiu omija, nuda, poczucie braku sensu i wiele innych emocji, które warto przegadać z terapeutą.

Zobacz także:

Może po prostu tyle razy usłyszała „będziesz żałować”, że w to uwierzyła?

To również. Jeśli wychowujemy się w konserwatywnym środowisku, które codziennie wbija nam do głowy, że dzieci to oczywistość, że trzeba je mieć i że to jest „naturalne”, trudno przyznać sobie prawo do wyboru bezdzietnego życia. Zgłasza się do mnie sporo kobiet z takimi wątpliwościami. Są mądre, świadome siebie i z głęboką potrzebą bezdzietności, a mimo to brak dzieci je uwiera. Wydaje im się nienaturalny. Obawiają się, że coś tracą. To jest uwarunkowane społecznie i historycznie.

Kiedyś bezdzietność rzeczywiście wiązała się ze stratami. Nie mogąc urodzić dziecka, kobiety traciły szacunek społeczny, poczucie sprawczości, partnera, zabezpieczenie na starość… I choć współcześnie sytuacja wygląda zupełnie inaczej, wciąż pokutują w nas te stare przekonania. Do dziś bezdzietność kojarzy się ze stratą.

To dla zdeklarowanych bezdzietników na ogół nie ma już znaczenia, ale u osób, które wciąż się wahają: być czy nie być rodzicem, może powodować dyskomfort. Najgorsze, co mogą zrobić, to roztrząsać te wszystkie negatywne scenariusze, którymi są zasypywani: że będą żałować, że skazują się na samotność, że nikt im szklanki wody nie poda. Nie korzystają wtedy z bezdzietności i nie pomagają swojej przyszłości. Z lęku nic dobrego wyniknąć nie może. Rodzenie dzieci z lęku musi skończyć się fatalnie.

Ale przynajmniej „ktoś ci poda tę nieszczęsną szklankę wody na starość”.

Niejednokrotnie pisałam o tym na blogu i w mojej książce „Szczerze o życiu bez dzieci”. Takie prorokowanie to próba odreagowania złości....

fot. Luiza Różycka Fotograf

Złości?

Tak, złości. Bezdzietność z wyboru odwraca znaczenia, a to jest w społeczeństwie bardzo źle widziane. Do tej pory to rodzice byli hołubieni. Pod każdym względem – od finansowego po symboliczny. Matka i ojciec to byli społeczni bohaterowie. Nawet jeśli ich życie nie było do końca szczęśliwe, miało sens, bo robili coś dobrego nie tylko dla siebie, ale też dla ogółu, dla narodu, dla świata.

Obecnie sytuacja się zmienia. Młode pokolenie, które dostrzega m.in. depresję klimatyczną, coraz częściej uważa, że aktem odwagi i odpowiedzialności jest nie rodzicielstwo, a jego odmowa. Ci, którzy byli bohaterami, nagle stają się szkodnikami – i odwrotnie. I tu wkraczamy na pole minowe związane z wartościami. A to, co wiąże się z wartościami, z poczuciem sensu, jest bardzo silnie nacechowane emocjonalnie. Kiedy ktoś otwarcie przeciwstawia się ustalonym sensom i wartościom, budzi u wielu złość, a nawet wściekłość. Stąd między innymi te nieprzyjemne „proroctwa”. Gdy ludzie mówią, że będę żałować, to tak naprawdę chcą, bym żałowała. Tego właśnie mi życzą.

Na tej samej zasadzie kobietom, które przerwały ciążę, wmawia się, że będą cierpieć na syndrom poaborcyjny. Ci, którzy ideologicznie nie zgadzają się z aborcją, bardzo by chcieli, by takie osoby cierpiały. Badania jednak jasno pokazują, że zdecydowana większość kobiet po aborcji czuje ulgę.

Takie kobiety są znacznie szczęśliwsze od tych, które nie chciały być w ciąży, a mimo to urodziły. Podobnie rzecz się ma z bezdzietnością – ci, którzy się z nami nie zgadzają, chcą, byśmy swoich wyborów żałowali. A czy rzeczywiście będziemy żałować? Tego żadna wróżka nie jest w stanie nam przepowiedzieć. W każdy wybór – zarówno bezdzietności, jak i rodzicielstwa – wpisane są straty. Trzeba po prostu mieć tego świadomość.

Tymczasem, jak zauważyła Karolina Lewestam w książce „Pasterze smoków. Rodzice kontra świat”, to wybór, o którym trudno dyskutować. Ani nie możemy racjonalnie wybrać bezdzietności, ani nie możemy w wydedukowany sposób wybrać rodzicielstwa.

Tak, według niej możemy wybierać jedynie na podstawie niewystarczających przesłanek. Karolina Lewestam przyłożyła do tematu (nie)dzietności intelektualną miarę. To bardzo współczesne. Już od jakiegoś czasu zarówno o bezdzietności, jak i o rodzicielstwie mówimy jako o wyborze – a żeby coś wybrać, musimy to wcześniej przemyśleć. I zapewne wiele osób tak właśnie do tego podchodzi. Ale możliwe jest też inne podejście. Zarówno rodzicem, jak i osoba bezdzietną możemy zostać nie „z myślenia”, ale „z czucia”. Przez długi czas swoją bezdzietność postrzegałam w kategoriach wykalkulowanego wyboru. Miałam w głowie miliony powodów, dla których nie chcę mieć dzieci. Jednak w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że gdybym chciała je mieć, to te moje argumenty nie byłyby funta kłaków warte. Wzięłabym je wszystkie na klatę, a macierzyństwo potraktowała jak wyzwania. Odkąd dorosłam, wchodziłam w wiele ról, których się bałam, które były dla mnie trudne i wymagające. Tak samo odważnie weszłabym w rolę matki, pokonując rozmaite przeszkody. Ale sęk w tym, że akurat tej roli nie chciałam. Czułam, że jest nie dla mnie. Nawet gdyby usłano mi rodzicielstwo różami i zagwarantowano, że to będzie wspaniałe doświadczenie, i tak nie miałabym dzieci. Ale to jest raczej niszowe podejście…

...do tego stopnia, że w niedawnym raporcie OKO.Press na pytanie „dlaczego pani/pana zdaniem kobiety w Polsce nie chcą mieć dzieci” nie było w ogóle możliwości wybrania odpowiedzi „bo nie ma we mnie takiej potrzeby”. Powodem mogły być: niskie pensje, drogie mieszkania, problemy na rynku pracy, niezadowalająca opieka okołoporodowa. Ale ani słowa o tym, że kobieta po prostu może nie chcieć dziecka. Tak jakby to było niepoważne, nieistotne, zupełnie niewarte wzięcia pod uwagę.

Wynika to zapewne stąd, że badania socjologiczne robi się zawsze po coś – trzeba zdiagnozować problem społeczny i poszukać rozwiązania. W tym przypadku problemem jest to, że ludzie chcą mieć dzieci, ale z powodów leżących po stronie państwa nie mogą zrealizować tego pragnienia. Te powody trzeba rozpoznać i usunąć, by zagwarantować obywatelom jedno z najważniejszych praw – prawo do posiadania potomstwa. I w porządku. Jednak taka optyka usuwa w cień tych wszystkich ludzi, dla których bezdzietność jest potrzebą – równie silną i ważną jak potrzeba rodzicielstwa. Mądre państwo powinno zawsze mieć to na uwadze. Nakłanianie – wszelkimi dostępnymi środkami – jak największej liczby ludzi do tego, by mieli dzieci, to według mnie nadużycie władzy. W rzeczywistości przesiąkniętej pronatalizmem bardzo trudno realizować kolejne bardzo ważne prawo reprodukcyjne – prawo do nieposiadania dzieci.

Inna sprawa, że bezdzietność z wyboru zawsze traktowana była z lekceważeniem – jako coś przejściowego i niezbyt poważnego.

I tu znów zahaczamy o historię. Ślub i spłodzenie potomstwa oznaczało w przeszłości wejście do wspólnoty dorosłych. Dziś, choć nie jest to już tak oczywiste, bezdzietność wciąż postrzegana jest jako objaw niedojrzałości. Tłumaczę to sobie tym, że nie mamy w tej chwili żadnych społecznie uznanych „rytuałów przejścia”, które włączałyby młodych ludzi do grona dorosłych. Jeszcze jakiś czas temu wystarczyło zrobić maturę i wyprowadzić się z domu, by zyskać status dorosłego. Nie trzeba było nawet mieć dziecka. Obecnie żyjemy w kulturze celebrującej wieczną młodość. Z domów wychodzimy bardzo późno, matura przestała cokolwiek znaczyć, a współczesne rytuały przejścia (np. „osiemnastki”) są formą zabawy i z dojrzałością mają niewiele wspólnego. Dlatego potrzebujemy jasnych sygnałów: kto zasługuje na poważne traktowanie, a kto nie. Dziecko nadaje się do tego znakomicie, bo je widać. No i stoi za tym wielowiekowa tradycja.

Dzieci jako „oznaka dorosłości” wydają mi się ryzykownym konceptem. Bo nawet chcąc prowadzić auto, musisz wcześniej zrobić prawo jazdy. Chcąc mieć dzieci, nie potrzebujesz żadnych uprawnień.

I to pociąga za sobą określone konsekwencje.

Wiele osób nie chce mieć potomstwa, by nie powielać błędów popełnionych przez swoich rodziców.

Podejrzewam, że kiedyś ten argument nie istniał, bo ludzie inaczej patrzyli na życie, czegoś innego od niego oczekiwali. Nie marzyło im się szczęście, samorealizacja ani życiowe spełnienie. Uważali natomiast, by nie podpaść wspólnocie, by nie naruszyć boskich ani ludzkich praw, by wywiązać się z obowiązków przypisanych społecznej roli. Nastanie indywidualizmu zmieniło reguły gry. Młode pokolenie jest bardzo refleksyjne, dba o swój komfort i krytycznie obserwuje rzeczywistość. A to nie sprzyja decyzji o posiadaniu dziecka. Rodzicielstwo – co widać na każdym kroku – wymaga wysokich kompetencji i olbrzymich nakładów, zarówno finansowych, jak i emocjonalnych. W dodatku obarczone jest rozmaitymi lękami związanymi z niepewną przyszłością. To nowe – młode – postrzeganie świata zderza się z archaicznymi stereotypami narzucającymi rodzicielstwo jako jedyną ścieżkę samorealizacji. Niestety brakuje nam społecznie wypracowanego wzorca szczęśliwego bezdzietnego życia.

fot. Luiza Różycka Fotograf
 

Trudno o obraz szczęśliwej bezdzietności w kraju, który tak bardzo celebruje dzietność. Władza hołduje rodzinie, traktuje bezdzietnych jako obywateli gorszej kategorii. Drenuje kieszenie osób nierozmnażających się, pomija w rozdawaniu benefitów. Tak jak zauważyłaś w jednym ze swoich wpisów – chyba tylko osoby, które nie potrafią liczyć, w naszym kraju nie decydują się na potomstwo. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie twoje stwierdzenie, że to dobrze, że państwo nie interesuje się osobami odmawiającymi rozrodu. „Trzymajmy kciuki by władza miała nas, bezdzietnych, jak najdłużej w d. Módlmy się, by nie dawała nam przywilejów ani pieniędzy” – piszesz.

Tak, bo władza niczego nie daje bezinteresownie. Zawsze jest to podyktowane jakimś interesem. Tym razem chodzi o demografię i ideologię. Politycy u władzy nie mają na względzie dobra niepłodnych par czy kobiet, które chciałyby być matkami, ale ich na to nie stać. Myślą jedynie o słupkach, statystykach, finansach publicznych, a także – a może przede wszystkim – o konserwatywnej utopii. Chcieliby przyciąć wszystkich do jednego prokreacyjnego wzorca.

Nie godzę się na to, by państwo – zarówno agresywnymi strategiami finansowymi, jak i przepisami – przymuszało ludzi do posiadania dzieci.

Co innego zapewniać dobre warunki do ich rodzenia i wychowywania. Jest wiele osób, które chcą mieć potomstwo, a nie mogą sobie na nie pozwolić. Od tego są instytucje państwowe, by im pomagać. Nasza władza jednak przegina. Działa w interesie tylko jednej grupy społecznej, a to narusza zasadę równości. Próbuje (na szczęście mało skutecznie) stworzyć warunki, w których nierodzenie dzieci będzie trudne do pomyślenia.

Muszę tu jednak zaznaczyć, że tamtem post napisałam z przekąsem. Nie chcę, by władza mieszała swoją szkodliwą ideologię do mojego życia. Chciałabym jednak, by od czasu do czasu zainteresowała się osobami bezdzietnymi. Bo po pierwsze, za chwilę będzie ich sporo...

...według badania przeprowadzonego kilka lat temu w ramach projektu FAMWELL, z pokolenia na pokolenie rośnie liczba kobiet, które nie planują zostać matkami. Wśród kobiet urodzonych po 1970 roku odsetek tych, które nie urodzą dziecka, wynosi 17 procent, wśród urodzonych po 1995 roku bezdzietnych będzie dwa razy więcej.

I to trend, którego nie da się odwrócić rozwiązaniami proponowanymi przez naszą władzę. Po drugie, zmienia się model rodziny. Nawet ci, którzy mają dzieci, na starość mogą zostać sami. Bo dzieci wyjadą, zajmą się swoim życiem, bo nie będzie ich stać na obsługiwanie schorowanych rodziców… Najwyższa pora, by państwo zainteresowała się losem osób starszych. By tworzyło miejsca opieki dla schorowanych i samotnych, by zajęło się służbą zdrowia, odbudowało geriatrię, aktywizowało starszych, tworzyło dla nich przyjazne przestrzenie.

Trudno uwierzyć, że coś takiego w ogóle jest możliwe.

Wierzę, że jeśli władza się tym nie zajmie, to my sami się zorganizujemy. Jest coraz więcej działań oddolnych, tworzących sieci wsparcia. Mówię tu o nieformalnych grupach sąsiedzkich, stowarzyszeniach, inicjatywach międzypokoleniowych – to już się dzieje.  Wcześniej nie było warunków do takiej samoorganizacji, bo całą energię ludzie wkładali w podtrzymanie więzów rodzinnych. Ale kształt rodziny się zmienia, zwiększa się dystans pokoleniowy… Lepsze zrozumienie i wsparcie zagwarantuje koleżanka albo sąsiadka-równolatka niż dziecko, które gdzieś w świecie zajmuje się własnym życiem. Wierzę w takie wspierające się nieformalne kręgi dojrzałych ludzi – dzietnych i bezdzietnych. Ale na to też trzeba ciężko pracować przez całe życie, tak jak pracuje się nad więzami rodzinnymi. Najgorsze to pozamykać się w domach i mieć w nosie resztę świata.