Joaśka obudziła się z poczuciem, że jest bohaterką jakiegoś cholernego serialu dla młodzieży. Złego serialu. Uciekająca panna młoda, rozhisteryzowana jedynaczka i takie tam. Agnieszka obudziła się skacowana, niewiele pamiętała z poprzedniej nocy. Był tam jakiś facet, utarty schemat. Paulina obudziła się z uciskiem w klatce piersiowej. Pomyślała o pracy i że za chwilę się udusi albo pęknie jej coś w głowie, przed oczami przewijała się nieskończona lista rzeczy do zrobienia. Justyna obudziła się w psychiatryku. A teraz pytanie do ciebie... Która z nich potrzebowała terapii?

Która z nich potrzebowała terapii?

Żyjemy w fajnych czasach. Praw, świadomych wyborów, możliwości wyrażania siebie. Niby wszystko pięknie, ale nasze głowy z ich emocjonalnym oprogramowaniem często za tym nie nadążają i pozostają we własnych schematach. O naszych zachowaniach decydują wdrukowane blokady, nieuświadomione kompleksy, „pamiątki” z dzieciństwa, a czasami tylko głupie neuroprzekaźniki. I zupełnie nie wiemy, dlaczego, choć np. jesteśmy superśmiałe, nie wychodzi nam z facetami, albo skąd w nas ta męcząca potrzeba perfekcji. Lub dlaczego jesteśmy uzależnione od miłości. Mówimy: „Jestem popaprana”. Nie jesteś. Potrzebujesz tylko kogoś, kto te mechanizmy objaśni. W pewnym momencie terapia przydaje się każdemu, dla zwykłej higieny.

Joaśka i jej podwójny świat

Joaśka zawsze była niebieskim ptakiem. Jak się cieszyła, to tak, że inni przy niej płakali ze śmiechu. Jak smuciła, to jakby słońce zachodziło. Ostatnie cztery lata jej życia w największym skrócie: wyjechała za granicę na studia, poznała chłopaka, ustalili datę ślubu. Była w euforii. A potem zrobiła się jesień, podcięło jej to skrzydła (zawsze była podatna na pogodowe nastroje), pomyślała, że nie chce tu być, wraca do domu, a chłopak nie jest wcale taki super. Zerwała zaręczyny i wróciła do swojego pokoiku, do rodziców, do bloku. Nie została panią magister ani żoną, leżała w łóżku, miała – wiadomo, wszyscy to wiedzą i podchodzą do tego z wyrozumiałością – depresję. A wiosną znowu jej się polepszyło, poszła do pracy w administracji teatru, poznała na imprezie aktora, rzuciła się w wir romansu. Wypiękniała, szalała, latała z nim na weekendy do Olsztyna i Paryża. Życie wrzało, prosecco się lało, a ona brylowała w towarzystwie. A potem znowu zjazd, rozstanie, tłuste włosy, zero zainteresowania czymkolwiek. Siostra zadzwoniła do niej i powiedziała: „Hej, kochana, chciałam zapisać cię do psychoterapeuty, ale powiedział, że musisz zrobić to sama”. Umówiła się i poszła. No cóż. Okazało się, że terapia, i owszem, może się przydać, nikomu jeszcze nie zaszkodziła, ale niekoniecznie w jej przypadku. Diagnoza: choroba afektywna dwubiegunowa. Dostała leki wyrównujące nastrój. Jakby ktoś ją wyprasował. Przestała odczuwać wielki smutek i obojętność, ale zniknęły też euforie, które lubiła. Ma za to zawsze umyte włosy i wyprasowane ubrania. Świat odczuwa jak przez szybę. Z terapii zrezygnowała.

Paulina opuszcza kołowrotek

Paulina z kolei decyzję o pójściu do terapeuty starannie przemyślała. Nie, w jej życiu nie działo się nic, co wymagałoby interwencji lub rozwikłania. Dużo pracy, ale i wielkie osiągnięcia. Zawsze zaangażowana, nieustannie na mailu i Messengerze, dziennie wyrabiała o wiele więcej niż normę, ale kochała to. Jedyny niepokój to: co będzie robić za siedem lat, jeśli jej kariera będzie tak galopować. Czasami zapominała o jedzeniu i sikaniu. Jej chłopak zgłaszał nieśmiałe uwagi, że może z tą pracą trochę przesadza. Potem on sam wyjechał na kontrakt za granicę, a ona zaczęła pracować jeszcze więcej. I obudziła się pewnego dnia z poczuciem, że jeśli nie zwolni, to oszaleje. Dlatego wstukała w wyszukiwarkę „psychoterapia” i umówiła się na konsultację. Zrobiła to, bo chce zadbać o siebie długodystansowo, żeby po prostu mieć szczęśliwe życie. Pierwsze spotkanie miała z koordynatorką, która dobrała dla niej najlepszego terapeutę i formę terapii. To był szczegółowy bezpardonowy wywiad, z pytaniami Paulinę wręcz szokującymi. Dzięki nim dostała charakterologicznie do siebie dopasowaną terapeutkę („O temperamencie katechetki” – śmieje się) i zaczęły się regularnie spotykać.

Agnieszka wie o sobie wszystko

Agnieszka o terapii zawsze wypowiadała się z lekceważeniem. Sama jako blogerka zrobiła w życiu sporo wywiadów z psychologami i psychoterapeutami i miała wrażenie, że świetnie zna te mechanizmy i doskonale wie, co się z nią dzieje. Teraz już rozumie, że to tak nie działa. Poza tym nie wyobrażała sobie, że mogłaby opowiadać „obcej babie” o swoich dylematach. Jakich? Że pragnie dobrego związku, ale faceci są przy niej zdezorientowani? Że mimo morza przyjaciół czuje się samotna i niedoceniania, choć ona zawsze jest gotowa na każde ich skinienie? I gdy spotkała się z przyjacielem, a on zaczął jej opowiadać o uldze, jaką przyniosła mu terapia, naprawdę mu pozazdrościła. Umówiła się „na próbę” (też odbyło się to przez doświadczonego konsultanta, który wybrał dla niej osobę specjalizującą się w „jej” obszarach). Przed pierwszym spotkaniem czuła się tak jak przed wyjazdem na wakacje. Była podekscytowana i nie mogła spać. Pomyślała, że to w sumie wielka przygoda i że po raz pierwszy od nie-pamięta-kiedy robi coś dla siebie.

Justyna chciała się zabić

Trzy razy. Justyna („Sukanek”) jest popularną youtuberką. Znalazła sposób na rozprawienie się ze swoimi demonami: nagrywała filmiki dla ludzi borykających się z podobnymi problemami. Bo też kto ich nie ma. Jej dzieciństwo nie było bajką – wychowała się w rodzinie, w której bohaterem pierwszego planu był alkohol. Wrażliwe, spragnione miłości dziecko nie radzi sobie z tym zbyt dobrze. Zresztą kto sobie radzi. Kiedy zaczęła dojrzewać, nieprzerobione emocje były tak silne, że czuła się „dziwna”, „niepasująca”. Emocje, złość, agresja – wszystko wyciekało z niej na boki. Śmierć babci, alkoholizm ojca, kompulsywna próba bycia akceptowaną – to nie mogło się skończyć dobrze. Skończyło się trzema próbami samobójczymi i pobytem na oddziałach psychiatrycznych. Dziś wie, że to była modelowa próba wołania o pomoc, chęć, aby ktoś ją, dziwną, momentami agresywną nastolatkę, zauważył. W szpitalu czuła się potrzebna, bo mogła pomagać innym – wspierać ich, obdarowywać uwagą. Myślała, że to coś ekstra, nie wiedziała, że to też rodzaj uzależnienia. Od tego, by doświadczać miłości i być kochaną przez innych. Żeby pozbyć się autodestrukcyjnych myśli, potrzebna jest właściwie dobrana psychoterapia. Szukała odpowiedniego terapeuty, skończyło się na... siedmiu! Wikłała się w toksyczne relacje. Kiedy terapeuta mówił jej, że taki związek trzeba zakończyć, rzucała terapeutę, nie chłopaka.

Mechanizmy kozetki

„Ktoś, kto nigdy nie był na terapii, wyobraża ją sobie tak, jak często przedstawiają to seriale. Przychodzisz, kładziesz się i opowiadasz, jak minął ci tydzień. Z moich 34 lekarzy tylko jeden zaproponował, abym się położyła, po tym jak zapytałam, po co jest ta leżanka w rogu pokoju. Nigdy z niej nie skorzystałam” – pisze w swojej książce Justyna. Istotą krótkoterminowej terapii nakierowanej na rozwiązanie problemu są regularne cotygodniowe spotkania. Jednak nie więcej niż 20 w cyklu, aby pacjent nie „uzależnił” swojego życia od nowego powiernika. Dobiera go często osoba trzecia, która zna nasze oczekiwania. Terapeuta nie powinien prowadzić naszych przyjaciół lub rodziny, dlatego nie sprawdza się tu opcja „z polecenia”. To byłby konflikt interesów. Terapeuta ma też prawo dla dobra terapii zaproponować ci pewne warunki jej rozpoczęcia, np. deklarację abstynencji. Często zdarza się, że z gabinetu wychodzimy z rozwiązaniem zupełnie innych problemów niż te, z którymi początkowo przyszliśmy.

Zobacz także:

Przygoda czy przeszkoda?

Terapia Pauliny to tzw. terapia psychodynamiczna, czyli krótkoterminowa, skupiona na krótkotrwałym rozwiązaniu problemu. Na początku terapeutka... tylko słucha. Rozmowa musi wyjść od ciebie. Można przyjść i przesiedzieć godzinę w milczeniu. Ale płacić za milczenie, kalkuluje Paulina, nie bardzo się opłaca. Więc zaczęła coś tam opowiadać. O tym, że czuje się jak chomik w kołowrotku. Czasami wydawało jej się, że nie ma nic do powiedzenia, zaczynała od jednego słowa, a potem puszka ze słowami się otworzyła. Podobało jej się to, że terapeutka opisywała wszystko jakby z boku, np.: „Wydaje mi się, że pani w takich sytuacjach zachowuje się tak i tak”. Dopiero gdy zobaczyła oczami drugiej osoby niektóre rzeczy, zaczęła je oswajać. Zrozumiała np. swój pracoholizm – od dzieciństwa jej świat utkany był z obowiązków, nie miała żadnych „wolnych przebiegów” i bezproduktywnych momentów, nawet rozrywka musiała być pełnowartościowa (np. czytanie). Ostatecznie okazało się, że to, z czym przyszła – zabieganie, brak czasu dla siebie – przykrywa inne rzeczy, do których boi się przyznać. Np. że chciałaby wyjechać do chłopaka i spróbować nowego życia, a kurczowo trzyma się pracy, bo jest jedynym punktem zaczepienia w chaotycznej rzeczywistości. I dopiero gdy powiedziała to na głos, poczuła, że i tak to zrobi, i nie ma sensu bronić się przed zmianą. Odczuła wręcz korzyści somatyczne – lepiej sypia, przestała się spieszyć, a nawet schudła (do tej pory wszystkie próby kończyły się porażką). Zakończyła terapię po 20 spotkaniach. Teraz często łapie się na tym, że ma w głowie jakąś myśl, którą chciałaby obgadać z terapeutką. Żałuje, że to już koniec. Ale czuje też wielką ulgę. Agnieszka była zaskoczona, że przez całą godzinę była mowa tylko o NIEJ, JEJ problemach i potrzebach. To dosyć dezorientujące uczucie dla kogoś, kto przez cały czas skupia się na innych. Dopiero teraz zobaczyła, jak bardzo wiedza teoretyczna nie działa. A wystarczyło, aby ktoś z zewnątrz (w sumie nie taki pierwszy lepszy ktoś, tylko fachowiec od mechanizmów rządzących głową) spojrzał na to, połączył kropki, a ty nagle mówisz sobie: „O k....”. Każdy dzień po terapii był czasem, w którym dużo myślała. Przepracowywała w głowie tematy. Ten cały proces trwa dalej, trochę jak spalanie po treningu. W te dni bywa płaczliwa, rozdrażniona, nie wychodzi wieczorami z domu. Stara się być dla siebie dobra. Czuje, że to jakiś proces leczenia. Jest z tego bardzo zadowolona i uważa, że w tych pokręconych czasach terapia przydałaby się każdej dorosłej osobie. Oczyszcza emocje – podobnie jak higienistka stomatologiczna osad z zębów. Dzięki terapii Agnieszka jest gotowa na nowe otwarcie, na poważniejszy związek. Wzmocniła się wewnętrznie, nie rozpamiętuje, nie rozmyśla, nie kombinuje. Wie, że nawet jeśli chłopak nie zadzwoni, to nie będzie mnożyć w głowie niestworzonych scenariuszy i zastanawiać się, co zrobiła nie tak. Dzięki temu, że potrafi objaśniać swoje reakcje, czuje się dużo bezpieczniejsza.

Spokojnie, to już dorosłość

Justyna Suchanek przebyła długą drogę od mrocznej nastolatki do opanowanej kobiety. To właśnie na terapii zrozumiała, że jeśli sama nie będzie dla siebie dobra, to ze szczęścia nici. Dziś nie ma chłopaka, mówi, że jest w dobrym związku z samą sobą. Nadal ma potrzebę pomagania – dlatego nagrywa megaszczere filmy o pobycie w psychiatryku i mówi, dlaczego nie warto się zabijać. Że żadne złe emocje nie trwają w nieskończoność, a ona już nauczyła się je przeczekiwać. Każdy dół i dramat w końcu miną. Można wyjść, przejść się, policzyć, przeczekać. Justyna stara się być stabilna, rozpoznawać emocje. Tego uczy terapia.

Ten artykuł pierwotnie ukazał się w magazynie GLAMOUR.