„West Side Story” Stevena Spielberga - mistrzowska realizacja

Nieszczęśliwa miłość. Kochankowie z wrogich sobie środowisk. Miłość silniejsza niż nienawiść. Znamy tę historię doskonale. Romeo i Julia, Capuletti i Montecchi. W wersji uwspółcześnionej: Tony i Maria, Portorykańczycy i Amerykanie. 

Szekspira wszyscy kojarzą. Gdyby ktoś nie kojarzył „West Side Story”, to wyjaśnię krótko, że chodzi o broadwayowski musical, który na ekrany kinowe został przeniesiony przez  Roberta Wise'a i Jerome'a Robbinsa w 1961 r.  i z miejsca został obwołany arcydziełem oraz obsypany Oscarami. A teraz – również w kinach – możemy go oglądać w „reekranizacji” Stevena Spielberga i bez dwóch zdań: ten film jest zrobiony po mistrzowsku. Rewelacyjne zdjęcia Janusza Kamińskiego, sceny tańca takie, że zapiera dech (nic dziwnego, stoi za nimi wybitny choreograf Justin Peck). Rozmach, eksplozja energii i koloru. Realizacja cacy, widowiskowa, spektakularna. 

Jeśli chodzi o role główne, można dyskutować, czy były to najlepsze wybory: znany z „Baby Drivera” Ansel Elgort – arcyprzystojny, choć średnio porywający jako Tony; oraz wyłoniona spośród 30 tys. kandydatek do roli Marii – Rachel Zegler, bardzo słodka i więcej trudno powiedzieć. Za to bohaterowie drugoplanowi to strzały w dziesiątkę: na czele ze sklepikarką Valentiną, którą zagrała Rita Moreno, czyli Anita w oryginalnym „West Side Story”, czy Arianą Debosą w roli uwspółcześnionej Anity.

Tak, bo trzeba dodać, że choć wciąż jesteśmy w latach 50. XX w. na Manhattanie, dzieło Spielberga to opowieść skrojona „na nasze czasy”. Pierwotna chłopczyca staje się tu osobą transseksualną, nie ma whitewashingu (to znaczy aktorzy biali nie udają bohaterów należących do innych grup etnicznych), a postaci kobiece są mocniej zarysowane. 

Skoro więc wszystko tak dobrze i tak ładnie, to czemu się czepiam?  

„West Side Story”, czyli po co znów opowiadać historię Romea i Julii?

Otóż nie potrafię znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego tyle kasy, czasu, nakładów pracy zostało włożone w opowiedzenie tak niepotrzebnej i tak zdezaktualizowanej historii. Nie chodzi mi o to, że współcześnie wiara w prezentowane w „West Side Story” Stevena Spielberga uczucie byłaby infantylna (przysięgi małżeńskie składa się tu nazajutrz po poznaniu, a do łóżka chodzi się z gościem, który przed chwilą zabił twojego brata...). To oczywiście też jest dość niemądre, ale mnie chodzi o zupełnie inny wymiar. Mianowicie: chciałabym, żebyśmy przestali wreszcie opowiadać i łykać tę durną historię!

„Romeo i Julia” to nie jest opowieść o miłości idealnej. Jak świetnie to przekłada na dzisiejszy język Nonsensopedia, szekspirowski dramat traktuje „o dwóch nastolatkach, którzy naczytali się sekcji z pytaniami na bravo.pl i wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia”. Może najwyższy czas uświadomić sobie, że miłość romantyczna jest wymysłem XVIII w. i nie powinna skazywać kolejnych pokoleń na wieczne rozczarowania? Może pora dorosnąć, a nie kultywować te romantyczne brednie? Niby tak poszliśmy do przodu, niby jesteśmy tacy postępowi. Ale chwilami odnoszę wrażenie, że mamy bardzo małe móżdżki, jeśli wciąż karmimy się tą oderwaną od rzeczywistości narracją. 

Zobacz także:

Jak szczęśliwe życie, to wyłącznie w parze? Jak cierpienie, to przez nieszczęśliwe zakochanie? Pomińmy nawet kwestię tego, że w czasach Tindera większe jest prawdopodobieństwo zghostowania niż poznania miłości po wsze czasy. Zastanówmy się jednak, czy obecnie nie mamy  ważniejszych spraw?

Codziennie miliardy hodowlanych zwierząt na świecie męczą się i umierają w niewypowiedzianym koszmarze, a my wciąż skoncentrowani na bajkach o dwóch połówkach jabłka. Nasza planeta ledwo już dyszy, a my jak młode pelikany łykamy bujdy o szalonych uniesieniach jako celu istnienia. Kryzysy migracyjne to problem, który - według prognoz - wkrótce będą dotyczyć całego świata. A my wciąż wolimy oglądać ściemę o pięknych ludziach, którzy przeżywają piękne rzeczy i nigdy nie muszą zmierzyć się z niepiękną codziennością…

Dziwię się, że mając takie budżety, dysponując takimi środkami, mogąc zajmować się najważniejszymi rzeczami, ktoś taki jak Spielberg zajmuje się bzdetami. „West Side Story” to wydmuszka. Trzeba przyznać: strasznie ładna. Dużo tu tragedii, jeszcze więcej banału. Wszystko bardzo na serio. Bez cienia ironii, bez mrugnięcia okiem. Naprawdę nie wiem: po co to, na co i komu.