„Emily w Paryżu” 2 sezon: od słodyczy bolą zęby

Wszystko to, co wkurzało w 1. sezonie bijącego rekordy popularności na Netlixie serialu „Emily w Paryżu” Darrena Stara, w 2. sezonie jest zmultiplikowane, jeszcze bardziej karykaturalne, przedobrzone do granic możliwości. Stereotypy o Francuzach mają się nawet lepiej niż w zeszłym roku, brwi naszej bohaterki wydają się jeszcze piękniejsze (nie wspominając już o jej superdrogich kreacjach), na Instagramie w szalonym tempie przybywa jej obserwatorów, wszystkie jej pomysły marketingowe (mimo drobnych przeszkód) kończą się spektakularnymi sukcesami. Innymi słowy: odklejenie od rzeczywistości sięgnęło zenitu.

A poza tym? Bez większych zmian. Płaskie postaci w żaden sposób się nie rozwijają, ze świecą w ręku można by szukać w nich śladów przemiany pod wpływem przedstawianych wydarzeń. Emily jest tak samo radosna i stabilna emocjonalnie jak zawsze, para kolegów z agencji, w której pracuje dziewczyna – jest tak samo slapstickowa, Paryż nie przestaje ograniczać się do najładniejszych, najbardziej turystycznych punktów (choć jedna z postaci – prawdopodobnie pod wpływem krytyki 1. sezonu serialu – zauważa, że w realu miasto to ma również swoje wady).

Najważniejsze jednak jest to, że nowe odcinki ogląda się tak dobrze jak stare. Choć człowiek się krzywi, pomstuje, odgraża, że już „ani jednego więcej”, sięga po kolejne… Dokładnie jak z najgorszymi słodyczami, składającymi się z samego cukru i konserwantów: wiesz, że brzuch będzie bolał (zęby już ścierpły), ale mimo wszystko jesz dalej. 

„Emily w Paryżu” – konwencja, która szkodzi

Fanki i fani „Emily w Paryżu” bronią tej produkcji, tłumacząc, że to „lekka historia na ciężkie czasy”, bajka, której bardzo dziś wszyscy potrzebujemy, piękna „guilty pleasure”. Jak mantra pojawia się argument, że to kino eskapistyczne, dające możliwość ucieczki od rzeczywistości i oderwanie się od problemów z nią związanych.

Skoro więc przyjmujemy, że jesteśmy w pewnej konwencji, czemu szukam dziury w całym? To proste: wydaje mi się, że ta konwencja jest niedobra i wielu osobom robi krzywdę. Zwłaszcza tym młodszym, które mają duże ambicje, ale nie zawsze mają możliwości, bywają w słabej formie i miewają spadki nastroju, a na wszystko, co osiągną, będą musiały zapracować. Bo po bolesnym rozstaniu niekoniecznie szybko się otrząsną, w pracy będą musiały robić coś jeszcze poza jedzeniem lunchów, w szpilkach po bruku nie będzie im łatwo chodzić, a poza tym jest wielce prawdopodobne, że na jakimś etapie życia doświadczą depresji.

Współczuję im biczowania się za to, że nie wszystko poszło tak, jak sobie zaplanowali. Bo mówcie, co chcecie, ale wiem na pewno, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą - a przynajmniej prawdą się wydaje. Chciałabym, żeby przemysł rozrywkowy miał świadomość czasów, w których funkcjonuje, i żeby odczuwał choć odrobinę odpowiedzialności za to, jaki świat kreuje dla swoich odbiorców.  

„Emily w Paryżu” jak „I tak po prostu…”?

Nie bez powodu o „Emily w Paryżu” mówi się jako o „Seksie w wielkim mieście” w wersji uwspółcześnionej europejskiej. Te produkcje rzeczywiście mają ze sobą wiele wspólnego: w odniesieniu do współczesności reprezentują jakiś całkowicie wydumany, a jednocześnie pełen ignorancji obraz. A jeśli włączają do swojej treści elementy, którymi obecnie żyje świat, to robią to po łebkach, na odwal się, bo tak „wypada”. Świetnie to pokazała kontynuacja SATC „I tak po prostu…”, gdy dziecko Charlotte oznajmia, że nie identyfikuje się z płcią biologiczną (matka zachowuje się jak skończona idiotka). Idealnie to widać również, kiedy Sylvie (Philippine Leroy-Beaulieu), szefowa Emily, zaczyna się umawiać ze znacznie młodszym od siebie chłopakiem - od początku wiadomo, że sztampowe myślenie, któremu się poddaje, będzie miało finał w postaci namiętnego pocałunku na oczach wszystkich.

Zobacz także:

Równie dobrze akcja „Emily w Paryżu” zamiast na Sekwaną mogłaby się rozgrywać w kosmosie, naprawdę niewiele by to zmieniło. Nasza bohaterka i tak ubrałaby się w luksusowe ciuchy i z pomocą swojego wrodzonego optymizmu oraz uroku osobistego zrealizowałaby każdą, nawet najtrudniejszą misję. A relację wrzuciłaby na Instagram i oczywiście zrobiłby się z tego wiral.

Mamy taką Emily, na jaką zasłużyliśmy

Cóż, odnoszę wrażenie, że mamy taką Emily, na jaką zasłużyliśmy. Pustą, uzależnioną od social mediów, ignorantkę, która nigdy się nie spotkała z głębszą refleksją. Jest ładna i miła, i to w zupełności wystarcza. Nie musi się narobić, żeby zarobić, wszystko jej się udaje, a przystojni absztyfikanci spadają jej z nieba, bez odpalania Tindera. Cały jej świat jest ładny. Ładne ciuchy, ładne osoby, ładne miejsca, ładne zakończenia nawet najbardziej skomplikowanych sytuacji. No naprawdę: aż miło popatrzeć (swoją drogą, pokazany w serialu pokaz mody to realizacyjny majstersztyk!). 

Do takich obrazków przyzwyczaił nas Instagram, taką szopkę chcemy oglądać, bo brzydota i trudne sprawy to coś, co nas przerasta, od czego chcemy odwrócić wzrok. Szkopuł w tym, że to „brzydkie” i „trudne” nie znika, kiedy zamykamy oczy.