Wydawać by się mogło, że o II wojnie światowej powiedziano już wszystko – w zbiorze kultury nie brakuje poruszających świadectw, trzymających w napięciu reportaży, filmów dokumentalnych i tych opartych na faktach. Pewnie każdy i każda z nas był/a choć raz w muzeum poświęconym zdarzeniom wojennym i jest zaznajomiony/a z okrucieństwem tamtych lat. 

Tworzenie kolejnych produkcji o tematyce wojennej to więc strzał w kolano producentów? Być może w wielu przypadkach tak jest, jednak „Strefa interesów” w reżyserii Jonathana Glazera nie należy do grona filmów, które po raz kolejny opowiadają dobrze już znaną wszystkim historię. To opowieść niewygodna, niesmaczna i przerażająco absurdalna, choć na ekranie nie pojawiają się brutalne, znane nam sceny wojny. I to jest chyba w tym wszystkim najgorsze.

Kultura na weekend: „Strefa interesów” to mrożąca w krew żyłach historia, którą trzeba zobaczyć

Upalne lato zachęca do wypraw nad pobliską rzekę oraz do zabaw nad basenem. W ogrodzie kwitnie bez, rosną pomidory i sałata, a pszczoły pracowicie dbają o to, by mieszkańcy domu nie narzekali na brak miodu. Na stole nigdy nie brakuje jedzenia, a pani domu ma kilkuosobową pomoc domową, która dba o czystość. Brzmi jak sielanka, prawda? Gdyby tylko po drugiej stronie ogrodowego muru, choć na chwilę zapadła cisza... W końcu ile można słuchać przeraźliwych krzyków i pojedynczych strzałów? No i ten okropny zapach dymu, zapach palonych ciał. Można na to jednak przymknąć oko, gdy do obozu trafiają nowe osoby – oznacza to nowe futro, pomadkę, perfumy czy piękne koszule dla służby. Życie vis a vis Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu nie należy więc do najgorszych. Ba, Hedwiga Hess uważa, że to jej miejsce na ziemi.

W niepozornym domu na skraju obozu mieszka bowiem Rudolf Hess, komendant obozu wraz z żoną Hedwigą i gromadką dzieci. I choć za murem codziennie walkę o życie staczają setki tysięcy osób, zmartwienia domowników kręcą się raczej wokół braku czekolady czy marzeń o powrocie nad jezioro Como. Sielankowe życie rodziny podszyte jest jednak pewnym niepokojem – to świadomy zabieg Glazera oraz kompozytorki Mici Levi i montażysty dźwięku Johnnie'ego Burna. Pięknym obrazkom błogiego, wakacyjnego wypoczynku towarzyszą bowiem nieprzerwane, odległe krzyki, przytłumione wystrzały czy ledwie słyszalnego furkotu przemysłowego pieca. 

„Strefa interesów” opiera się na skrajnych kontrastach nie tylko jeśli chodzi o codzienne życie Hessów. W kwestii absurdów należy zwrócić uwagę również na samego Rudolfa Hessa, który prowadzi dyskusje na temat poprawy efektywności pieców czy karci swoich żołnierzy za zrywanie bzu na terenie obozu. W końcu krzak ma być dekoracją na wiele lat, należy więc o niego dbać.

„Strefa interesów” nagrodzona Oscarami

Niepokojąca historia Hessów została doceniona przez Amerykańską Akademię Filmową – w kategorii najlepszy film międzynarodowy oraz dźwięk. Pomimo tego, że nie jest to polski film, to nasz kraj i tak został wyróżniony. „Strefa interesów” to brytyjsko-polsko-amerykańska koprodukcja. Przy produkcji pracowało więc wielu Polaków i wiele Polek.  

Za zdjęcia odpowiedzialny był Łukasz Żal, a za produkcję między innymi Ewa Puszczyńska, Magdalena Malisz i Bartek Rainski. Charakteryzacją zajął się Waldemar Pokromski, a kostiumami Małgorzata Karpiuk. Przy scenografii z kolei pracowały Joanna Maria Kuś i Katarzyna Sikora. Film współfinansowany był również przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, o czym reżyser Jonathan Glazer wspomniał na scenie, odbierając złotą statuetkę. Jest to więc wielki sukces polskiej kinematografii oraz kolejny argument, by wybrać się do kina na „Strefę interesów”. Zachęcamy.

Zobacz także: