Zapraszamy do lektury fragmentu książki „Moje życie z Tomkiem”. To miłosne wspomnienie, album wspólnych chwil, list do ukochanego, krzyk nadziei, jęk rozpaczy i intymne wyznanie w jednym. Najbardziej osobista opowieść w literackim dorobku autorki „Dość”.

Zbyt mało zapamiętywałam z jego opowieści. Opowiadał po każdym dyżurze. To była nasza codzienność. Nie przypuszczałam, że coś może ją przerwać. Teraz, z perspektywy straty i czasu, jaki mija, zapominam złe chwile, a wyraźnie widzę wszystko, co mi dawał. Dopiero dziś wiem, jak to było ważne.
Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej.

16 października • 2021 •
Kiedyś pisałam do Ciebie listy, bo nie zawsze chciałeś rozmawiać o tym, co było dla mnie ważne. Dziś piszę, bo nie możesz ze mną rozmawiać, ale ja wciąż mam nadzieję, że za jakiś czas to przeczytasz. Widziałam, jak wylatujesz mi z rąk, jak umykasz gdzieś, gdzie Cię nie dogonię. Twoje wielkie źrenice ziały pustką. Połamałam Ci żebra, bo wierzyłam, że Cię zatrzymam. Dalej wierzę.
Nie daj mi stracić tej wiary, bo nie chcę bez Ciebie żyć. Tomaszu!
Masz to przeczytać!


(…)

10 listopada • 2021 •
Kochana Marta pojechała ze mną. Byłyśmy na miejscu o jedenastej. Przyjechał samochód z Pruszyńskiego i o jedenastej trzydzieści poproszono nas o zidentyfikowanie Twojego ciała. Twarzy.
Byłeś w czarnym worku na suwak. Postanowiłam, że nie będę płakać, ale nie byłam w stanie dotrzymać słowa. Byłeś lodowaty. Pocałowałam Cię w czoło. Poczułam, że to już nie Ty. Nigdy się tak nie uśmiechałeś. To był obcy grymas martwej twarzy. Wiesz, że nasza ludzka głupota jest jak bezmiar kosmosu. Dlaczego nie zrobiłeś tego EKG? Jak ja teraz mam żyć? Nie wiem. To znaczy na razie wiem. Muszę wszystko pozałatwiać. Wszystko, co wiąże się z pogrzebem. Wyznaczyli na 24 listopada! To szczyt chamstwa. Pogrzeby świeckie muszą czekać, gdy kościelne można mieć nawet jutro. Ten zakład pogrzebowy poleciła mi Małgosia, i miała rację, że wyjątkowo mili ludzie. Wyobraź sobie, że znałam właściciela.
Pamiętasz to nagranie „Rozmów o śmierci”? Oboje braliśmy w nim udział. Taki dziwny zbieg okoliczności. Potem Marta zaprosiła mnie na obiad. Kocham Was oboje. Tyle że z Tobą nie
zjem już obiadu. W tym smutnym, złym czasie ratują mnie OlgaTokarczuk i jej „Księgi Jakubowe”.
Zapomniałam Ci powiedzieć, że dzwoniła jakaś pani, która przywiozła kota z Afganistanu. Chciała, bym na cito pomogła w adopcji, bo za kilka dni jedzie z powrotem. Mało czasu, a do tego kot czarny. Wiesz, co jej zaproponowałam.
Ty też byś tak zrobił. Mają przyjechać za cztery dni, aż z Dziwnowa.


24 listopada • 2021 •

Twój pogrzeb był wyjątkowy. Chciałam napisać „piękny”, ale to słowo jakoś nie pasuje. Był tylko Twój. O Tobie, dla Ciebie. Karetki pogotowia włączyły syreny. Lekarze, pielęgniarki, ratownicy i my, ludzie z Twojego, naszego kręgu. Potem Deszcze niespokojne. Jeśli też tam byłeś, to jestem pewna, że Ci się podobało.

Szczenięca miłość
W gruncie rzeczy zaczęło się, gdy miałam siedemnaście lat. Był moim chłopakiem w liceum. Dołączył do naszej, trzeciej klasy w połowie roku szkolnego. W czasie lekcji wychowawczej
dyrektor wprowadził go jak skazańca. Tomek był bardzo przystojnym młodzieńcem i szczerze mówiąc, zostało mu to na dłużej. Mimo to stał ze spuszczoną głową i ognistym rumieńcem na twarzy. Trafił do zupełnie obcej grupy młodych ludzi, obcych nauczycieli i zwyczajów. U nas słuchało się Doorsów, a w jego starej szkole hymnem był „Dom wschodzącego
słońca”. Oczywiście nieoficjalnym. W tamtych czasach młodzież dzieliła się na hipisującą i git-ludzi, czyli gitowców.
Pierwsi nosili długie włosy, słuchali Janis Joplin, Jimiego Hendrixa i Morrisona, a gitowcy mieli „łyse głowy”, dziargi, czyli cynkwaisy (wytatuowane na dłoniach i twarzy kropki), i słuchali
The Animals.
Sama nie wiem, jak to się stało, ale już po kilku godzinach okazało się, że Tomek jest jednym z nas. Polubili go wszyscy, a ja się zakochałam. Z wzajemnością. Puppy love zazwyczaj wybucha
jak snop siana po uderzeniu pioruna i równie szybko gaśnie. Tak było ze mną.
Co tu dużo gadać, rzuciłam go zaraz po maturze.
(…)

Dwa światy
Każde poszło w inną stronę i parę razy naprawdę żałowałam. On został lekarzem ludzi, ja zwierząt. On miał syna, ja córkę. On jedną żonę, ja trzech mężów.
I znów zostaliśmy parą.
Dziwną, bo jakby z dwóch biegunów ludzkiego i zwierzęcego świata. Zresztą co to w ogóle znaczy „zostać parą”, gdy dźwiga się na karku pół wieku życia w różnych okolicznościach? Pół wieku innych nawyków i przyzwyczajeń. To, że znaliśmy się wcześniej właściwie jako dzieci, zmieniło tylko tyle, że każde z nas miało w pamięci tamtego Tomka i tamtą Dorotę. Tylko tyle i aż tyle, bo to z pewnością bardzo pomogło.
(…)

W drodze
Nim wyjechaliśmy na pierwszą zamorską wyprawę, minęły dwa lata wspólnego życia, które w dużej części upływało na przekonywaniu Tomka, że podróż samolotem nie oznacza końca świata. Śmiertelnie bał się latać. Powtarzał, że zjeździł całą Europę i to mu wystarczy. Za skarby nie wsiądzie do samolotu, bo to niemożliwe, by taka ciężka maszyna uniosła się w powietrze i nie spadła. Poza tym twierdził, że człowiek to zwierzę lądowe i powinien się trzymać gruntu. Ja kochałam podróże i robiłam wszystko, by zrozumiał, że lot to nie samobójstwo. Pokazywałam zdjęcia, opowiadałam o cudach azjatyckiej przyrody. Kusiłam, kusiłam i kusiłam bez wytchnienia. Warto było. W wigilię Bożego Narodzenia 2009 roku dostałam najwspanialszy prezent.
– Dam ci kasę, a ty kup bilety, gdzie chcesz – powiedział.
Zaraz po świętach bilety były kupione. Dokąd? Oczywiście tam, gdzie łatwo i pięknie. Do Tajlandii. Nie było czasu na rezerwację czegokolwiek, więc polecieliśmy na ślepo. Podróż
nie była lekka, ale wcale nie przez Tomka. Ja, stara samolotowa wyjadaczka, pochorowałam się jak kot, który pierwszy raz jedzie samochodem. Dostałam takich mdłości, że cały lot spędziłam w toalecie. Biedny Tomek siedział pod drzwiami i pukał co jakiś czas z pytaniem, czy żyję. Żyłam, ale byle jak.
Wysiedliśmy w Bangkoku i owiał nas wilgotny upał tropików, jakiego Tomek nie czuł nigdy wcześniej. Widziałam, że mu się podoba, że już wlewa mu się w krwiobieg bakcyl podróżowania. Potem mały, kolorowy samolocik do miasteczka Trat, ale nie zauważyłam nawet cienia paniki. Musieliśmy jeszcze dotrzeć do portu i tam zaokrętować się na liczący sto lat prom. Pół godziny drogi przez Zatokę Tajlandzką i zobaczyliśmy cel naszej podróży – Koh Chang z prawie hollywoodzkim napisem „Welcome to Koh Chang”. Wyspa powitała nas też słońcem, błękitem wody, nieba i zielenią tropikalnej dżungli.
Moim celem był znajomy resort Bai Lan Bay, jednak nie zdążyliśmy wcześniej zarezerwować domku. Trochę z drżeniem serca prowadziłam Tomka do bambusowej recepcji, ale właścicielka poznała mnie od razu i tak się ucieszyła, jakbyśmy byli rodziną. Dostaliśmy najpiękniejszy domek, nr 13. W Tajlandii to nie jest pechowa liczba i rzeczywiście nie była. Gdy zmęczeni podróżą usiedliśmy na malutkim ganku wśród koron drzew rosnących na zboczu góry, zapadł już zmrok. Jedliśmy jakieś tajskie pyszności i popijaliśmy piwem Chang, które z czasem, tak jak i sama wyspa, stało się dla Tomka tożsame z poczuciem szczęścia. Lecz wówczas szczęście zaczynało dopiero kiełkować, by zapuścić korzenie na całe życie. Wystarczył malutki owoc podobny do śliweczki, którym Tomek oberwał w głowę. Za chwilę drugi odbił się od jego ramienia. I trzeci. Poświeciłam latarką – na pobliskiej gałęzi siedział dorodny makak rozczochrany i celował w Tomka kolejnym. Zobaczyłam zachwycone oczy Tomka i usłyszałam:
– Dziękuję, że mnie tu zabrałaś. Pojadę wszędzie, gdzie tylko zechcesz.
Niedługo potem wyruszyliśmy na kolejną wyprawę, której celem były Borneo i Filipiny. Wspaniałe wakacje z niezliczoną ilością przygód.
Zawsze mieliśmy bardzo mało bagażu, bo tylko dwa niepozorne plecaczki. Nie było więc miejsca na przywożenie licznych pamiątek czy prezentów. Ale tym razem transport pamiątki odbył się w... Tomkowej stopie. Na Filipinach jest bardzo dużo psów. Wszystkie są łagodne i zazwyczaj dobrze traktowane przez tubylców. Leżą wszędzie, chodzą wszędzie i załatwiają swoje potrzeby też wszędzie. Mieszkaliśmy w malutkiej miejscowości Port Barton na wyspie Palawan. Uliczki miały nazwy, ale nie miały ani chodnika, ani jezdni, tylko piasek. Chodziliśmy boso i jakaś zbłąkana larwa tęgoryjca postanowiła zasiedlić Tomkowe ciało. Dała o sobie znać dopiero po powrocie do Polski.
Najpierw Tomek myślał, że zrobił mu się odcisk. Tuż pod dużym palcem stopy powstał mały bąbelek. Potem pojawiło się niepokojące swędzenie, jakby ktoś tupał pod skórą małymi kopytkami, i rzeczywiście „tupał”, bo drążył korytarze.
Tęgoryjec wcale się nie przejął, że wyjechał tak daleko od rodzinnego kraju, a Tomek pokazał nogę kolegom z pracy. Jeden z nich, chirurg, oznajmił, że zaraz go wyciągnie. W czasie dyżuru, który pełnili razem, zabrał się do walki z pasożytem. Oczywiście nie mogło mu się udać, i jedynie zrobił ze stopy kotlet mielony.
– Teraz nadzieja już tylko w tobie – powiedział Tomek po powrocie do domu.
Nie, wcale nie chciał, bym kontynuowała pracę chirurga, tylko liczył, że wymyślę mniej traumatyczny i szybki sposób. I wymyśliłam. Mieliśmy w domu preparaty przeciw nicieniom, a więc i tęgoryjcom, przeznaczone dla zwierząt. Łatwe w podaniu, bo pod postacią kropli na skórę. Jedna minikropelka na skatowany tor robaka, w stopie się zakotłowało, po chwili zaś
zapadła głucha cisza. Tęgoryjec dokonał żywota, a Tomek aż zapiszczał z radości, że pozbył się niechcianego lokatora.

Miejsce na ziemi
W 2017 roku zaczęły się wykluwać nasze plany co do tego, jak spędzić starość, a już za kilka miesięcy zobaczyliśmy je w całej okazałości: wyprowadzamy się z Polski.
Dokąd? Tomek oczywiście chciał do swojej ukochanej Tajlandii, ale tam niełatwo zdobyć status rezydenta i obcokrajowiec nie może kupić nawet malutkiego skrawka ziemi. Wybraliśmy Sri Lankę. Dlaczego? Tak samo daleko, też pięknie i też ciepło. Chcieliśmy uciec od polskiej rzeczywistości. Rzeczywistości, która coraz bardziej nam doskwierała. Czy na Sri
Lance jest lepiej? Nie lepiej, ale cieplej. Poza tym inaczej, bo jako starych ludzi z dalekiego, obcego świata nie dotyczyłyby nas w pełni tamtejsze problemy.
(…)

Mam poczucie, że żyję bez celu. Że już nic pięknego się nie zdarzy. Wiem, że nie powinnam wpadać w taki stan. Mam po co żyć. Córka, wnuki, przyjaciele, zwierzęta. Jestem im potrzebna każdego dnia. Tyle że każdego dnia wraca ten zły, bezcelowy kierunek donikąd. Pewnie za jakiś czas to minie. A jak nie minie?

Myślę, wiem, że nie minie. I to wcale nie dlatego, że nie przeprowadzimy się w wiecznie zielone lato, ale dlatego, że tu, w polskim domu, już nigdy nie zjem z Tobą śniadania.
Pamiętasz? Jeśli nie miałeś w szpitalu odwróconej doby dyżuru – bo wtedy szedłeś na noc i zostawałeś w pracy aż do wieczora następnego dnia – śniadanie zawsze było naszym wspólnym posiłkiem. Czasem robiłam je ja, czasem Ty. Zawsze jajka. Koniecznie od pani Koko. W moim prawie wegańskim menu niewegańskie zostały wyłącznie jajka, i to tylko od kur, które żyją po kurzemu. Wolnych i mających do dyspozycji ogromne połacie ziemi dużego gospodarstwa należącego właśnie do pani Koko, jak ją nazywaliśmy. Ty byłeś specjalistą od kolumbijskiej jajecznicy perico, z pomidorami, papryką i cebulą, ja od pasty jajecznej z koperkiem i szczypiorkiem, jajek na twardo (wiesz, takich nie za długo gotowanych, żeby żółtko nie zrobiło się granatowe) i Twoich ulubionych – na miękko. Sadzone robiliśmy na zmianę. Teraz nie robię ani jajecznicy, ani pasty. Czasem gotuję na twardo, ale już
mi tak nie smakują.
Nie mam też kogo spytać: Co ci się śniło?
Bo podczas śniadania zawsze opowiadaliśmy sobie sny. Ty najpierw odpowiadałeś, że nic, a potem zaczynałeś się drapać po głowie.
– Chyba pamiętam jakieś bzdury – mówiłeś. – Byłem w szpitalu, ale przyjmowałem pacjentów na dachu, bo gabinet się spalił.
Rzeczywiście bzdury, ale dawały powody do wygłupów, a to dobry początek dnia. Przy śniadaniu prawie zawsze się śmialiśmy.


Cytowany fragment pochodzi z książki Doroty Sumińskiej „Moje życie z Tomkiem”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.