Anna Klara Majewska, z wykształcenia grafik, niegdyś projektantka, a od 20 lat felietonistka i autorka książek oraz mini farmerka-amatorka na Majorce. Mama dorosłego syna i „mama” białej jamniczki (@brunia_contrabanda), która pomaga w dyscyplinowaniu majorkańskich kur. Urodzona i wychowana w Warszawie, stara się dzielić czas między stolicę, Majorkę i Mazury, z którymi łączy ją, jak twierdzi, trochę toksyczna Hassliebe. Mazury „ukradły” jej najpierw rodziców, którzy się tam przenieśli ponad 30 lat temu, potem męża, a teraz syna, który dba o przejęty po dziadkach mazurski majątek (stworzył tam jeden z najpiękniejszych glampingów w Polsce „Masuria Lakehouse”). A mimo to lubi tam wracać, cieszyć się pięknym krajobrazem mało znanych Mazur Garbatych (pojezierze Ełckie) i zgłębiać fascynującą historię tej krainy, czemu wyraz dała w powieści „Bachur”.
 

Kiedy zadecydowała Pani, że będzie pisać?
Kiedy mając 5 lat przeczytałam samodzielnie pierwszą książkę, „Dzieci z Bullerbyn” i postanowiłam wymyśleć swoją wersję lekko modyfikując bohaterów, bo nie wszyscy mi się spodobali. „Na poważnie” zaczęłam pisać jako trzydziestoparolatka, najpierw do prasy, a potem wspaniały, nieżyjący już wydawca, Paweł Szwed z Wielkiej Litery, namówił mnie na opisanie, oczywiście ubarwione, mojego życia na Majorce, gdzie mieszkałam przez parę lat sama z małym synem. W tamtych czasach było to dość egzotyczne przedsięwzięcie – wysyp przeróżnych prawdziwych i wymyślonych kobiet, które rzuciły pracę/męża/korporację i przeniosły się na wieś/ nad rozlewisko czy na jakąś wyspę by zacząć wszystko od nowa miał dopiero nastąpić.

Jakie są Pani rytuały związane z pisaniem?
Przez wiele lat było przede wszystkim znikanie z domu na bite dwa miesiące. Mój ówczesny mąż wspaniałomyślnie to tolerował, a nawet wspierał, za co jestem mu do dziś wdzięczna. Może też czuł, że lepiej nie mieć przez ten czas żadnej żony niż oglądać jakiegoś nieobecnego duchem kocmołucha. Pisanie według mnie nie jest kompatybilne z codziennymi obowiązkami i życiem rodzinnym. Trudno się skupić na takiej pracy między wypadem do sklepu, gotowaniem obiadu czy szykowaniem na przyjęcie. Ja potrzebuję samotności, ciszy, wygodnej kanapy i pewnego rozmemłania. Dni spędzam wtedy w piżamie, a odżywiam się czekoladą i jogurtem. Tego nie zniesie żaden partner czy inny domownik. Nawet mój pies słabo się w takiej sytuacji odnajduje.

Czy wie Pani, jak skończy się książka, kiedy stawia Pani pierwsze zdanie?
Zwykle wydaje mi się, że wiem, ale potem zawsze okazuje się, że jest inaczej. Zupełnie tak jak w życiu - trzeba mieć jakiś plan i cel, ale być otwartym na całkiem inny rezultat.

Czy bohaterowie/bohaterki Pani książek dostają Pani wspomnienia/przeżycia?
Podobno każdy bohater każdej książki każdego autora ma jakiś mniejszy lub większy zestaw jego cech czy doświadczeń. Podobnie jak z rysowaniem – jest po prostu łatwiej, gdy ma się modela.

Czy zdarza się, że nie lubi Pani bohaterów swoich powieści?
Nie, nawet jeśli jest to tzw. bohater negatywny, lubię go, bo jest po prostu mój. Może mi się nie podobać, mogę się nad nim znęcać, przedstawić w jak najgorszym świetle, ale wciąż w jakiś sposób go lubię.

Zobacz także:

Sztuczna inteligencja to dla pisarza/pisarki zagrożenie czy szansa?
Największym zagrożeniem dla pisarza jest atrofia czytelnictwa i to nie tylko w Polsce. Na tegorocznych Targach Książki we Frankfurcie też było słychać narzekania, że rynek się kurczy, zainteresowanie literaturą spada i jeszcze tylko pozycje dla dzieci sprzedają się dobrze. Po prostu stajemy się społeczeństwem analfabetów, którzy wolą pismo obrazkowe i lektura dłuższa niż dwie minuty jest już męcząca, co zresztą rozpoznały media internetowe „ostrzegając”, a może raczej zachęcając czytelników informacją, ile wynosi czas czytania (im krócej, ty, lepiej). A jeśli chodzi o ai, to obawiam się, że większość odbiorców nie potrafiłaby rozpoznać, czy tekst napisał żywy człowiek czy sztuczna inteligencja. I to jest straszne.


Co w zawodzie pisarza lubi Pani najbardziej, a co sprawia Pani dyskomfort?
Lubię czas, gdy pomysł na nową książkę dopiero kiełkuje i mogę ją sobie jak film „oglądać” w głowie, a potem, gdy książka przychodzi na świat, czyli opuszcza drukarnię. Wszystko po drodze jest jak ciąża – długie, monotonne i po części eliminujące z aktywnego życia. Każda praca, którą miesiącami wykonuje się w samotności, bez feedbacku współpracowników, bez wskazówek, pomocy czy choćby krytyki, jest bardzo trudna, bo wymaga ogromnej odwagi i dyscypliny, a czasem zwyczajnego zmuszenia się do roboty, w moim przypadku szczególnie na początku każdego projektu. Potem już jest łatwiej, aż następuje moment, gdy zaczyna się żyć sprawami swoich bohaterów, ba, zaczynają do ciebie mówić. 😉 Oczywiście nie wszędzie jest to droga przez mękę. Duży rynek, np. amerykański pozwala na inny rodzaj pracy – tam nad książką pracuje cały sztab ludzi już na etapie kreślenia pierwszych stron. Bardzo tego poczytnym angielskojęzycznym autorom zazdroszczę.


Fragment recenzji lub opinii czytelników, który pamięta Pani do dziś?
Bardzo miłe są oczywiście przychylne profesjonalne recenzje, które zdarzało mi się dostawać, ale najmilsze są słowa od czytelników, a w moim przypadku raczej od czytelniczek, które piszą mi, że moje książki (szczególnie z serii Majorek) poprawiają im humor, pomagają przetrwać trudny czas a nawet inspirują do zmian. Niektóre mocno identyfikują się z ich bohaterką Magdą i trochę ją naśladują. Poznałam już kilka kobiet, które oświadczyły „to ja jestem ta Magda” i to mnie zawsze rozczula, bo ja też lubię tę postać (jakby nie było to trochę moje alter ego).

Czy pamięta Pani swoją pierwszą samodzielnie wybraną książkę?
Jako pięciolatka żyjąca w czasach wolnych od smartfona i mediów społecznościowych, raczej nie wybierałam książek samodzielnie, bo tajemną wiedzę o ofercie księgarń mieli tylko dorośli. Ale po lekturze „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren domagałam się kolejnej podobnej książki i naturalnym wyborem rodziców była „Pippi Langstrumpf” tej samej autorki. W jej książkach podobało mi się wtedy, że mali bohaterowie byli dość samodzielni, spędzali całe dnie bez dorosłych wymyślając niekoniecznie bezpieczne zabawy, nie mówiąc już o rebeliantce Pippi, dziewczynce wyzwolonej nie tylko z kontroli rodzicielskiej, ale też z wszelkich konwenansów. Mieszkała sama, nie licząc małej małpki i konia, miała dyskusyjny look i szalone pomysły, a jednak potrafiła przyjaźnić się z trochę nudnymi, drobnomieszczańskimi dziećmi z sąsiedztwa. Bardzo mi imponowała i gdyby nie ten kropkowany koń, też stałabym się taką Pippi.