Uwielbiam polskich krytyków filmowych za to, że co by nie zobaczyli, zawsze kręcą nosem (chyba że akurat produkcję, o której piszą, obejrzeli w czasie jakiegoś dużego festiwalu filmowego, wtedy  ponosi ich atmosfera i arcydziełami ogłaszają tytuły nie zawsze trafione). Podczas gdy międzynarodowa prasa nie ustaje w zachwytach nad nowym „Avatarem”, rodzimi recenzenci kontestują: a to nie zaskoczyli się tak bardzo, jak sobie to wyobrażali, a to że historia nie taka, jak by chcieli, a to, że najnowsze dzieło Jamesa Camerona „za bardzo wyłazi z ekranu” [sic!]. Wiadomo, wszyscy zrobiliby to lepiej..

Co poradzić, ludzie – wbrew temu, co sądzą na swój temat – nie są najbardziej pojętnym gatunkiem. Ani najbardziej wrażliwym. Ani najlepiej rozwiniętym. A ponieważ kontynuacja najbardziej dochodowego filmu w dziejach traktuje właśnie o tym, to trudno się dziwić, że niektórzy nie są zadowoleni.

„Avatar: Istota wody” – o czym jest?

W  superprodukcji „Avatar: Istota wody” po 13 latach wracamy na Pandorę, na której również upłynęła dekada z hakiem. Będący już pełnoprawnym Na’vi, Jake Sully (Sam Worthington) i jego ukochana Neytiri (Zoe Saldana) doczekali się potomstwa (w jednej z dziecięcych ról wystąpiła 72-letnia Sigourney Weaver!). Zgrana gromadka wiedzie dobre, spokojne życie  Do czasu, gdy na niebie rozbłyskuje nowa „gwiazda”. To Ziemianie, którzy (niezrażeni poprzednią srogą klęską) ponownie przylatują na księżyc Polifema. Swoją planetę już niemalże wykończyli, teraz próbują skolonizować kolejną i jak to mają w naturze, sieją głównie spustoszenie.

W gronie przybyszów są nowe avatary, a przewodzi im ten wyposażony we wspomnienia pułkownika Milesa Quaritcha (Stephen Lang), który – jak pewnie pamiętacie z 1. części – w starciu z byłym marine skończył marnie. Jego zamiary są jasno sprecyzowane: za wszelką cenę zemścić się na Jake’u, zniszczyć jego  i wszystkich, których kocha.

By chronić najbliższych i ukryć się przed wrogiem, Sully podejmuje decyzję o opuszczeniu leśnego ludu Omatikaya i wraz z rodziną udaje się na zupełnie nowe terytoria w poszukaniu azylu. Znajduje go u ludzi wody, Metkayina, na jednej z setek wysp pośród bajkowego archipelagu, gdzie (przynajmniej w teorii) trudno będzie ich wytropić. Wódz Tonowari (Cliff Curtis) i jego małżonka Ronal (Kate Winslet) przyjmują Sullych pod swoje skrzydła (a raczej płetwy) i... właśnie wtedy zaczyna się najlepsze.

„Avatar: Istota wody” – warto obejrzeć? 

Metkayina żyją z oceanem, przez ocean, dla oceanu. Mają swoje specjalizacje, porządek, zwyczaje. A ten wycinek Pandory, do którego przynależą, to prawdopodobnie najpiękniejsze, co powstało w całej historii kina. To mistyczne piękno majestatycznych stworzeń i najmniejszych poruszeń skrzeli. To piękno zapierających dech w piersiach przestrzeni i najdrobniejszych bąbelków powietrza. To piękno, które nie chce się zmieścić w ekranie, więc się z niego wylewa, przenikając do trzewi. Zasługa w tym nie tylko nowych technologii (dwa formaty klatkażu i wirtualna kamera przenosząca płaski obraz do trzech wymiarów), ale też po prostu brawurowej wyobraźni.

Eksplorowanie każdego kolejnego zakątka podwodnego świata z rodziną Sullych i ich nowymi towarzyszami jest tak olśniewającym pod względem wizualnym i emocjonalnym widowiskiem, że z łatwością przymyka się oko na momentami kulejącą fabułę. No bo umówmy się – historia sama w sobie nie jest najbardziej lotna, nie brakuje jej klisz, pretekstowości i naiwności (ale też powiedzmy sobie szczerze – czy core opowieści z pierwszego „Avatara” nie był równie prosty i czy wizjonerstwo Jamesa Camerona nie tkwi w zupełnie innych strefach?). Jak łatwo się domyślić, rodzina Sullych w swoim azylu długo nie pozostaje bezpieczna. W stronę fantastycznego archipelagu nadciąga bowiem ciężka artyleria...

Zobacz także:

Tym razem Cameron nie zostawia nam złudzeń: by wygrało dobro, trzeba zapłacić bardzo, bardzo wysoką cenę. Zniszczenie, które sieją mieszkańcy Ziemi, zwani raz Ludźmi z Nieba, innym razem – bardziej adekwatne – demonami, wiąże się z cierpieniem trudnym do objęcia rozumem. Wolumen emocji, jakie tym razem serwuje nam „Avatar”, jest na wskroś dojmujący, przeszywa do szpiku. A „Istota wody” staje się  przepełnionym smutkiem, proekologicznym manifestem.

Przeciwwagą dla rozpaczy jest miłość. Ręka w rękę idą z nią: wspólnota, wrażliwość, brak uprzedzeń. Banalne? Może i tak. Ale opakowane w arcydzieło.