20 lat temu, kiedy startował polski „Glamour”, miałaś 10 lat. Pamiętasz siebie z tamtego czasu?

Tak! To był pierwszy raz, kiedy mama kupiła mi buty na koturnie. Były wakacje, dostałam trampki na obcasach i japońskie mokasyny na wielkich koturnach. Pamiętam, że kiedy przyszłam w tym na rozpoczęcie roku szkolnego, to wzbudziłam straszne kontrowersje. Chłopcy się ze mnie śmiali, a dziewczyny trochę mi zazdrościły. Bardzo się wtedy zainteresowałam modą i już wtedy chciałam szokować. 

Hmm, mocne stwierdzenie jak na 10-latkę.

To dzięki mojej mamie, która była i jest moją mentorką. Zawsze miałam problem z pewnością siebie, wstydziłam się podejść do lady w sklepie, zapytać o coś nauczycielkę. A mama mnie pchała do przodu. I zawsze wybierała mi odjazdowe ciuchy i może dzięki temu wchodziłam w rolę przebojowej dziewczyny. Pewnie chciałam jej zaimponować. Pamiętam, że w szkole, od podstawówki aż po liceum, moim rytuałem było wybieranie sobie dzień wcześniej outfitu, od stóp do głów. To były tematyczne stylizacje - panterka czy lateks. Wiedziałam, że jak włożę obcasy, posmaruję się czerwoną szminką, to mi doda pewności.

Dziś też masz szalone stylówki. Pełnią już inną funkcję?

Chyba nie. Dziś nawet bardziej dodają mi pewności. Czuję, że mogę wyjść na scenę we wszystkim – w kabaretkach, z odkrytymi pośladkami - i czuję się jak królowa życia. Nie czuję wstydu ani strachu. Ale jak muszę pójść do sklepu lub na jakieś spotkanie, to nagle zamieniam się w szarą myszkę. I wtedy znów się zaczynam stroić, żeby dodać sobie odwagi. Na przykład dziś, na spotkanie z tobą wybrałam srebrne spodnie, żeby sobie dodać vibe’u. Zresztą moja pewność siebie spada do zera przy każdym nowym projekcie. Teraz na przykład, tuż przed wydaniem trzeciej płyty, znów czuję się jak debiutantka. Jeszcze nie stoję mocno na swoich fundamentach, tak jakbym chciała.

A jak byś chciała?

Zobacz także:

Jestem właśnie tuż przed 30. urodzinami i dla mnie jest to wyjątkowa liczba. W mojej głowie zawsze to znaczyło, że wtedy już muszę być bardziej dojrzała, pewna siebie, mocniej stąpająca po ziemi, a okazuje się, że wcale nie! Im bliżej jestem trzydziestki, tym bardziej mam rozlatany umysł, więcej dziewczyńskości w sobie. A może to dobrze, że we wszystko nowe wchodzę z naiwnością? 

Ja jednak czytam Twoją nową płytę jak pewnego rodzaju podsumowanie…

Bo tak jest. Na pewno udało mi się już wyrobić sobie pewien styl, a może nawet markę, jaką jest Mery Spolsky. Moim marzeniem było, by Mery Spolsky kojarzyła się z pewnym manifestem w tekstach. Z tym, że każdy nowy projekt jest o czymś. Moja najnowsza płyta będzie feministyczna, erotyczna, o świadomości własnego ciała, o tym, że nie powinniśmy się go wstydzić. I w tym kontekście czuję się pewniejsza. Gdybym miała wydać taki projekt 10 lat temu, nie wiem, czy bym się odważyła. 10 lat temu bezpieczniej było pisać o miłości i złamanym sercu.

Świetnie czujesz, co jest ważne dla Twojego pokolenia. Za manifest „Każda dziewczyna ma wierzyć w siebie” dostałaś tytuł Kobieta Roku Glamour.

To tekst z piosenki „Sorry from the mountain”, z drugiej płyty „Dekalog Spolsky”. Jak krzyczę to ze sceny, widzę dziewczyny i chłopaków, którzy podnoszą pięści do góry i krzyczą ze mną. Wtedy czuję moc. Podobne emocje były po wydaniu książki i audiobooka „Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj”. Tam jest tekst  „Fałdka Faux Pas-łdka” o kompleksach związanych z wystającą fałdką brzucha. Wiele dziewczyn pisało do mnie, że to je obudziło, zmieniło podejście do ciała. Przychodziły do mnie po spektaklach i ze łzami w oczach opowiadały o swoich kompleksach związanych z ciałem. Poczułam, że jest to temat, o którym warto pisać, zwłaszcza że on od dawna siedział mi w głowie. I dużo jest tego na mojej nowej płycie. Chcę pokazać ciało, nie wstydzić się kształtów, mówić o tym, że lubię chodzić na randki, że lubię mężczyzn. Że to ok, że czasami chcę się poczuć sexy. A moje sexy to są właśnie długie włosy i nowy lateksowy look. 

To prawdziwa misja!

Widzę, jak wiele dobrego robi np. Lizzo. Też chcę być inspiracją dla dziewczyn. Choć wciąż mam w głowie wiele blokad i rozkmin. Myślę, że jeszcze długo będę z nimi walczyła. Moje teksty i muzyka są też autoterapią dla mnie samej. Chcę pokazać, że dziewczyna może powiedzieć coś mądrego nie tylko wtedy gdy ma na sobie garnitur, ale też kiedy jest w kusej spódniczce i na wysokich obcasach. W tym temacie też czuję jakąś misję. 

Bardzo się odsłaniasz na nowej płycie. Odważnie i w niektórych kwestiach mocno pod prąd. 

Bardzo bym chciała wywołać emocje – że kogoś moja płyta zgorszy albo olśni, a może wkurzy. Zawsze pisałam to, co myślę, bo tak mi jest najłatwiej. Nie boję się tego. Na przykład w piosence „Maria przed ołtarzem” mówię, że można jednocześnie marzyć o ślubie i wcale go jednak nie chcieć. Spotkałam się z takim komentarzem, że jak robię obiad mojemu chłopakowi, to wspieram patriarchat. Absolutnie się z tym nie zgadzam! Myślę, że to ode mnie zależy co chcę dawać a co chcę brać. Czasami chcę być partnerką, która upiecze ciasto albo zrobi obiad. I nie kłóci się to z moim feminizmem. Ale jednocześnie w tej piosence też obśmiewam wizerunek idealnej żony narzucony przez kościół i niektórych mężczyzn.

Czym jest dla Ciebie feminizm?

To walka o równość na każdym poziomie. I o poczucie kobiecości. To pewność siebie, bez względu na to, co mówią inni. 

Fragment wywiadu pochodzi z lipcowo-sierpniowego numeru GLAMOUR.