W Polsce walka o prawa kobiet nie bez przyczyny jest na ustach wszystkich, niezależnie od wieku. Ograniczenie prawa do aborcji i jego konsekwencje co rusz nie tylko rozgrzewają opinię publiczną, ale przede wszystkim są dramatem wielu osób. Aborcyjny zakaz stał się też symbolem tego, jak obóz rządzący traktuje kobiety (ale też inne mniejszości, np. seksualne). Brak równości odbija się we wspomnianych wyżej badaniach. Gdy zgłębimy je szczegółowo, okazuje się, że aż 62 proc. osób z generacji Z z Polski zauważa dysproporcje między mężczyznami i kobietami w kwestiach społecznych, politycznych i/lub ekonomicznych. Co więcej społeczeństwo jest spolaryzowane do takiego stopnia, iż każdorazowe zabranie głosu na okołorównościowy temat od razu przykleja osobie etykietę „feministka”/„feminista”. Nie byłoby w tym nic złego, wszak 45% Zetek tak się definiuje, ale aż 48% ze strachu nie chce mówić o tym głośno.

Gdy studentkę filologii polskiej Martynę Sobczak ktoś pyta, czy określa się jako feministka, ta odpowiada: „Tak, ale…”. Dopowiadam, że nie wychodzę nago na ulicę, nie krzyczę. W taki sposób obalam stereotypy. Feministki nie chcą przewracać świata do góry nogami, mścić się, by mężczyźni mieli teraz gorzej i pokutowali za poprzednie lata. Zawsze zaznaczam, że chodzi o prawa wszystkich. Dlatego staram się nie określać w ten sposób, żeby moje intencje nie zostały zrozumiane według stereotypów mówi w rozmowie ze mną.

Martyna ostrożnie używa słowa „feminizm”. Ten, według niej, w powszechnym rozumieniu konotuje walkę, a ta bezpośrednio kojarzy się z wojną. A nie o starcie zbrojne tutaj chodzi, tylko o dążenie, staranie się. Chociaż – jak przyznaje po chwili wahania – może to za słabe określenia, gdy mówimy o prawie do aborcji.

Dziennikarka Klementyna Szczuka co prawda nie unika nazywania siebie feministką, choć w rozmowach rzadko jej się to zdarza. To, że nią jestem, wydaje mi się naturalne. Nie ma opcji, żeby było inaczej – zastrzega. Zwraca też uwagę na niejednorodność feministek. W skład ruchu feministycznego wchodzi wiele osób, też o różnych tożsamościach, orientacjach, nie tylko kobiet. Ta grupa z założenia ma wspólne cele, ale może różnić się swoimi poglądami.

Dla Justyny Wachowskiej, promotorki książek i współpracownicy wydawnictwa Odyseya, feminizm ma szerokie znaczenie. Słowo „walka” pojawia się nie tylko w rozumieniu „walki o prawa kobiet i ich podmiotowość”.

Wierzę w feminizm intersekcjonalny, czyli taki, który łączy walkę z dyskryminacją różnych grup społecznych, nie tylko tych związanych z płcią, ale też tożsamością i seksualnością, ekologią, z prawami osób z niepełnosprawnościami, mniejszości narodowych, etnicznych, religijnych… Wszystkie te tematy się przenikają. Feminizm powinien uwzględniać prawa tych grup równolegle. Nie walczymy najpierw o prawa kobiet, a dopiero później o prawa osób LGBTQ+ – mówi Justyna.

Również Marianna, studentka stosunków i prawa międzynarodowego, nie ogranicza feminizmu do równouprawnienia kobiet czy osób AFAB. Dla mnie oznacza równość wszystkich w każdej dziedzinie życia stwierdza.

NurPhoto / Getty Images

Zobacz także:

„Równość” to obok „walki” słowo, które bardzo często pada z ust moich rozmówczyń. Agata Siatkowska, studentka pilotażu samolotowego, definiuje feminizm właśnie jako „równość możliwości i obowiązków”. Równość pod względem zawodowym, ale też rodzicielskim, czyli równych urlopów, równego podejścia do posiadania potomstwa i odpowiedzialności za nie. Agata najsilniej ze wszystkich moich bohaterek stawia akcent na pracę, bo na co dzień przebywa w bardzo specyficznym środowisku zawodowym, gdzie kobiety stanowią jednocyfrowy procent. W szczególnych męskich profesjach dalej istnieje luka płacowa. Mimo że zarabiamy tyle samo na papierze, gdy zajdę w ciążę muszę odejść z pracy na dziewięć miesięcy. Nie mogę w tym czasie latać. Gdy ja zawodowo traciłabym ten czas, mój partner, który jest pilotem, zyskałby go do swojego stażu pracy, a tym samym mógłby liczyć na podwyżkę i awans. Urlopy rodzicielskie i wychowawcze powinny być odgórnie zrównane. Obecnie nie dość, że kobiety ponoszą koszt zdrowotny ciąży, to jeszcze pozostają w tyle zawodowo. A przecież dwoje rodziców decyduje się na dziecko, podział obowiązków powinien być jak najbardziej bliski równościowemu – mówi Agata.

Temat pracy podejmuje również Klementyna. Zauważa, że na rynku pracy cały czas nie ma równości płac. Dodaje: W branży dziennikarskiej, w której pracuję, często dochodzi do mobbingu czy przemocy seksualnej. Na szczęście nie są to rzeczy, których osobiście doświadczyłam. Podobnie, jeśli chodzi o edukację. Studiuję kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim, czyli przebywam w lewicowym i – wydaje się – bezpiecznym, otwartym otoczeniu.

Natomiast Marianna wielokrotnie słyszała seksistowskie komentarze pod adresem studentek. Na przykład podczas zdalnego nauczania na pierwszym roku, wykładowca powiedział do koleżanki z roku, aby włączyła kamerę, bo na pewno jest pięknie opalona, a my chcemy zobaczyć, jak wygląda – wspomina.

Pytane o największe trudności, które jako kobiety muszą przezwyciężać, dziewczyny najczęściej opowiadają właśnie o różnych wymiarach seksualizacji. Jako kobieta w męskiej profesji zdarza się, że na gruncie profesjonalnym poproszę mężczyznę o coś, usłyszę: „Jak się ładnie uśmiechniesz”. Zdarzają się, że kiedy stewardesa chce zrobić trening pilocki, usłyszy od trenujących ją doświadczonych pilotów: „Jesteś stewardesą, więc wiesz jak się obchodzić z drążkiem”. Wiem, że gdybyśmy odwrócili role, takie zachowanie nie byłoby tolerowane  mówi Agata. Jej słowa częściowo znajdują odzwierciedlenie w perspektywie Justyny. Stwierdza: Z dyskryminacją spotykam się niemal każdego dnia. Wystarczy, że przechodzę na pasach, by usłyszeć zaczepki. Nieustannie seksualizuje się moje ciało. Reaguję od razu - asertywnie, bezpośrednio, spokojnie. Nigdy nie podnoszę głosu. Takie reakcje spotykają się z szokiem, bo osoby, które rzucają seksistowskie komentarze pod moim adresem, zazwyczaj spodziewają się ostrej konfrontacji.

Największymi wyzwaniem dla mnie jest udowadnianie każdego dnia, że jestem warta i to, co mam do powiedzenia ma znaczenie – stwierdza Justyna. Natomiast Martyna dodaje: Od najmłodszych lat uczy się dziewczynki, że świat jest zły, że chce je skrzywdzić. Dlatego nie powinny się wychylać, tylko siedzieć grzecznie w domu i, oczywiście, ładnie przy tym wyglądać. Natomiast chłopcy mają eksplorować świat i być aktywni. W dziewczynkach pojawia się lęk, na przykład, by nie odezwać się na lekcjach, zajęciach. Wypowiedzi te są symptomatyczne dla pozostałych historii, w których pojawia się socjalizowanie, zarówno przez dom, jak i społeczeństwo.

Marianna w domu rodzinnym bardzo często słyszy pytania o partnera lub męża oraz oczekiwania, które jako 21-latka powinna spełniać, bo osiągnęła już określony wiek. Mówię tu o robieniu kariery i zakładaniu rodziny, najlepiej w jednym momencie. Kończę licencjat, a moja rodzina chce, abym poszła na magisterkę. Jednocześnie usłyszałam też od ojca, żebym wzięła ślub za trzy lata, kiedy rodzice będą obchodzić 25-lecie ślubu – mówi.

Agata dodaje swoją obserwację w kontekście szkolenia na pilotkę: Kobiety przez trening słyszą, że się nie nadają, tylko dlatego, bo są kobietami. Nie tylko od trenujących, ale też od rodziny czy znajomych. Jak już dostaną się do linii lotniczej, udowodnią, że się dobre, usłyszą: „Teraz wszyscy chcą być równościowi, dlatego cię przyjęli”.

Choć Klementyna nie wychowała się w katolickim i konserwatywnym otoczeniu, kiedy myśli o rodzinie, przed oczami staje jej kultura patriarchalna. Jednak, jak zauważa, dziewczyny z jej pokolenia już częściowo się z niej wyrywają. Świadomie decydują się z różnych powodów na nieposiadanie dzieci (wpływają na to m.in. sytuacja polityczna w kraju oraz zmiany klimatyczne) i nie zawieranie małżeństw, są mniej przywiązane do stereotypowych ról społecznych. Zmienia się też podejście do seksu. Dla mnie i moich koleżanek ważne jest, by rozmawiać o swoich potrzebach z osobami partnerskimi – zauważa. W podobnym duchu pokoleniowości wypowiada się Martyna. Coraz częściej dziewczyny w podobnym do niej wieku zaczyna doceniać własną wiedzę i własne umiejętności, a także na kolejne pokolenia nie przekazuje zinternalizowanej niewiary w swoje sprawstwo. Przyznaje, że sama została wychowana tak, iż władza i rzutkość to elementy przynależne mężczyznom. Moja mama i babcia też wyniosły ten schemat z domu. Teraz ja „walczę” o to, żeby go przerwać i być może uchronić przed nim moją młodszą siostrę komentuje Martyna.

Protesty w miejscach publicznych to również temat, które ściśle związany jest z walką na rzecz kobiet. Od 2016 roku, kiedy to rząd odrzucił projekt liberalizacji prawa aborcyjnego w Polsce, wielokrotnie organizowano manifestacje, jak Czarny Poniedziałek czy późniejsze ogólnopolskie Strajki Kobiet. Dla wielu moich rozmówczyń były to momenty przełomowe. Pierwszy raz świadomie feministką nazwałam się jeszcze w gimnazjum, kiedy odbył się pierwszy Czarny Protest. Wtedy bardziej zrozumiałam, czym jest feminizm, zaczęłam o nim czytać. Dowiedziałam się, że istnieje taki ruch kobiet w Polsce. Na lekcjach o tym nie rozmawialiśmy. Moją uwagę przykuły też inne aspekty, w których kobietom na mniej się pozwala niż mężczyznom. Do tego doszły zagadnienia zdrowotne, przerywania ciążywspomina Marianna. Podobne doświadczenia ma Justyna: Po raz pierwszy feministką nazwałam się w wieku 17 lat, kiedy poszłam na Czarny Protest. Pojawiła się we mnie złość na to, że jestem tak młodą osobą, która jeszcze nie weszła w dorosłość, a już odbiera mi się prawo głosu i prawo decydowania o sobie. Na protestach spotkałam się z dużą solidarnością ze strony moich znajomych i członków rodziny. Na facebooku napisałam post, w którym zrobiłam feministyczny coming out. Zaprosiłam do rozmowy osoby o odmiennych zdaniach na temat walki o prawa kobiet. Post wśród moich znajomych wywołał sporo kontrowersji. Z częścią musiałam się pożegnać. Ale nawiązały się też nowe przyjaźnie.

Martyna dodaje: Gdy odbywały się Czarne Protesty, nie byłam jeszcze pełnoletnia i rodzice nie pozwolili mi na uczestnictwo. Udało mi się wyrwać tylko raz, kiedy równolegle odbywał się też Tęczowy Piątek. Było to dla mnie podwójnie ważne, bo należę do społeczności LGBTQ+. Rodzina nie była szczęśliwa. Dziadek pożegnał mnie słowami: „Obyś nie wróciła w trumnie”. Z zazdrością patrzyłam wtedy na koleżanki, które regularnie uczestniczyły w nich razem ze swoimi mamami, chociaż nie winię swojej, że nie była gotowa na taki krok. Dla Martyny istotny był też tegoroczny Marsz Równości w Poznaniu. Brała w nim udział po raz pierwszy. Wcześniej rodzice straszyli mnie różnymi niebezpieczeństwami, które grążą osobom biorącym udział w takich wydarzeniach. Nie byłam pełnoletnia, nie miałam za wiele do gadania. W tym roku też pierwszy raz poczułam, że faktycznie mam jakąś wolność i sprawczość w swoim życiu – opowiada.

Temat przynależność do społeczności LGBTQ+ porusza również Klementyna. Na trudności, które jako kobieta muszę przezwyciężać, nakłada się wykluczenie mnie ze społeczeństwa jako lesbijki. Jestem wprawdzie w otoczeniu lewicowym. Na co dzień nie spotykam się raczej z dyskryminacją czy homofobią. Natomiast z niewidzialnością w popkulturze i mediach (nawet większość artykułów lifestylowych kierowana jest do osób heteronormatywnych) czy brakiem podstawowych praw jak możliwość sformalizowania związku już tak. Bycie niehetero jest unikalnym doświadczeniem. Moja relacja z kobiecością jest też naturalnie trochę inna niż kobiet heteroseksualnych. W inny sposób doznaję opresji. Nie wszystkie te kwestie są oczywiste dla większości. Jeśli należy się do grupy mniejszościowej, trzeba cały czas podkreślać swoją obecność i wywalczać dla siebie kawałek miejsca w społeczeństwie. Dobrze jest o tym mówić. Tak samo cenne jest opowiadanie nie tylko trudnych historii, ale też tych bardziej prozaicznych, z własnej perspektywy – mówi. Według Klementyny, w przestrzeni publicznej czy medialnej, biorąc pod uwagę też kulturę i historię, kobiety nieheteronormatywne stoją niżej w piramidzie dyskryminacji. Odkrywanie właśnie queerowej historii i kultury jest dla mnie bardzo ważne – dodaje.

Wykorzystuje do tego swoją dziennikarską platformę. Opowiada: Sporadycznie uczestniczę w marszach i protestach. Nie przepadam za tego rodzaju wydarzeniami i tłumem. Przytłacza mnie. Choć uważam, że takie ruchy mają ogromny potencjał. Myślę jednak, że jeżeli nie ma się siły brać udziału w określonych akcjach, można sobie na to pozwolić. Ja cieszę się i korzystam za to na przykład z tego, że mam przestrzeń medialną jako dziennikarka. Mam wpływ na dobór bohaterek do tekstu, to, jakim językiem piszę i o czym. Zarówno gdy przygotowuję artykuły lifestylowe, na przykład o związkach, jak i o popkulturze. Przy okazji cały czas się uczę oraz zdobywam wiedzę teoretyczną. To dla mnie akt aktywistyczny.

Moje rozmówczynie swój aktywizm rozumieją różnorodnie. Agata studiuje również filologię angielską. Piszę pracę licencjacką na temat historii kobietach w RAF-ie i ich roli w czasie II wojny światowej w Wielkiej Brytanii. Wydobywam te opowieści, bo kobiety w historii są po prostu wymazywane. To mój rodzaj walki o równość. Chodziłam na Czarne Protesty. Rozmawiam w moim otoczeniu na temat ochrony zdrowia kobiet, i ograniczeniach jakich doświadczają – mówi. Natomiast Martyna częściej niż w protestach, bierze udział w dyskusjach, w których uświadamia kolegów i koleżanki na temat dyskryminowania kobiet, np. u lekarza.

To absurdalne, że wymieniamy się na różnych forach z innymi kobietami opiniami o tym, do którego ginekologa warto iść nawet nie dlatego, że jest lekarzem dobrym w swoim fachu, a po prostu dlatego, że zostaniemy przez niego potraktowane poważnie – denerwuje się.

Justyna na Instagramie prowadzi profil @slowobuk będący bezpieczną przestrzenią dla młodych ludzi, szukających w książkach wsparcia, którego być może nie otrzymują w swoim środowisku. Najczęściej, jak twierdzi, są to osoby z mniejszych miejscowości, z konserwatywnych rodzin. Nie mogą otwarcie mówić o feminizmie, swojej orientacji czy tożsamości.

NurPhoto / Getty Images

Z kolei Marianna stara się regularnie bywać na manifestacjach i marszach równości. To pierwszy krok, aby pokazać, że jest spora grupa osób, która myśli w konkretny sposób i chce walczyć o zmianę. Jestem idealistką i wierzę, że jest ona możliwa. Mam nadzieję, iż to nie naiwność – twierdzi.

W przytaczanych na początku badaniach przeprowadzonych przez Ipsos i The Global Institute for Women’s Leadership pojawia się również wniosek, że 64 proc. Zetek uważa, iż kobiety nie osiągną równouprawnienia, dopóki mężczyźni nie przyłączą się do ruchu. Co prawda moje rozmówczynie widzą potrzebę sojusznictwa, ale też otaczają się bezpiecznymi bańkami, złożonymi z osób o podobnych czy to poglądach czy tożsamościach. Razem chodzą na manifestacje, dyskutują o sytuacji społeczno-politycznej, snują marzenia o lepszej Polsce. Marianna wspomina: Mężczyźni w moim otoczeniu dzielą się na konfederatów i feministów. Ci pierwsi nie widzą problemu. Pamiętam, że na zajęciach ze zrównoważonego rozwoju moja koleżanka miała prezentację o luce płacowej między kobietami a mężczyznami. Padały komentarze, które sugerowały, że ten temat już dawno został zamknięty, że tego problemu nie ma. Z kolei Justyna dzieli się swoją obserwacją: Na Facebooku, gdzie mam wielu znajomych np. z podstawówki, widzę, że poszli oni w bardziej konserwatywną stronę. Mężczyźni w moim wieku mało czytają. Widać to nie tylko w sposobie w jaki się wypowiadają, ale również w ich poglądach. Staram się nie generalizować, ale statystki i sondaże mówią same za siebie.

Agata spotyka mężczyzn, którzy wiedzą, że seksistowskie zachowania przechodzą do lamusa. Potrzebujemy głośnego zwracania uwagi mężczyznom przez mężczyzn. Wzięcia społecznej odpowiedzialności. Wielokrotnie słyszałam od kolegów: „Agata, to, co ten facet powiedział było nie w porządku”. Wolałabym usłyszeć podobne słowa skierowane do seksisty – kończy.